czwartek, 25 listopada 2010

Damaszek inny niż wcześniej


Mamy pecha do internetu. Od czterech dni jesteśmy odcięci od świata, bo miejsca w które trafiamy albo internetu nie mają, albo mają zepsuty, albo – co najbardziej frustruje – mają tylko w wersji arabskiej: nie tylko znaczki arabskie ale i ustawienie np. całej przeglądarki i Windowsa. Piszemy od prawej do lewej, pulpit działa od prawej do lewej, więc zanim się człowiek w tym połapie już go szlag trafia.
Dziś w całym Damaszku padła sieć. Więc kolejny raz piszę z nadzieją, że jutro uda mi się tekst opublikować.

Latakia nas pokonała. Nie było urokliwej trasy pociągiem, a plany wizyty w Zamku Saladyna rozpłynęły się razem z nocą nad oceanem: zostaliśmy pożarci przez komary. Max wygląda jakby dostał ostrego ataku ospy, tyle że na połowie ciała, ja podobnie, plus nieprzespana od bzyków noc. Alex, jak zawsze: cały, zdrowy i wyspany.
Morze rankiem było cudowne: błękitna woda, podskubujące piaskowe skały rybki i Syryjki wygrzewające się w słońcu na plastikowych krzesełkach. Z pobytem Syryjczyków nad morzem jest tak: wynajmują willę, jak my. Jadą tam wielkim samochodem typu VAN wyładowanym po brzegi jedzeniem, sprzętami, kocami, dziećmi. Jak już zobaczą fale to mężczyźni wskakują do wody i się pluskają, dzieci ganiają przy brzegu, a kobiety wylegują na słońcu lub gotują. Wieczorem telewizja i szisza.
Wywołałam sensacje pytając się, czy nikomu nie będzie przeszkadzało jak wskoczę do wody. Obyczajowo nie przeszkadzało, bo w okolicy Latakii kobiety są bardzo wyzwolone i bardziej skąpe od mojego kostiumy kąpielowe można dostać na każdym kroku. Szokiem było pytanie o pływanie a nie moczenie się. Nie mieściło im się w głowach, że kobieta potrafi pływać.
Koniec końcem nie pływałam, bo miałam wskoczyć do wody rankiem, ale byłam tak zmęczona i pokąsana, że nawet chlupot wody pod domem nie był wystarczająco zachęcający.

W tempie błyskawicznym przedostaliśmy się na dworzec w Latakii, skąd po pół godzinie ruszyliśmy do Damaszku. To była jak dotąd najdłuższa podróż Maxa ciągiem – niemal pięć godzin na kolanach u mamy w autobusie. Wytrzymał, a przy okazji nauczył się liczyć autobusy: aaaas, aaaa, tsi...na czterech poległ. Żeby dziecko się nie wynudziło odstawiliśmy recital pieśni dziecieco-religijno-patriotycznych ku uciesze współpasażerów. Wniosek – musimy popracować nad repertuarem. Śpiewanie pieśni katolickich w kraju muzułmańskim było wyjątkowym przeżyciem – no ale jak Krzyżowcy to Krzyżyowcy.

Im dalej od Latakii tym bujna zieleń bardziej się rozrzedzała, cyprysy, palmy i tunele ustępowały miejsca piaskom, skałom i kamieniołomom. I znów przecinaliśmy potężne góry a z okien autobusu widzieliśmy daleki horyzont. W Syrii stanowczo lepiej czujemy się na pustyni niż w oazach czy nad morzem.

Czy to z powodu dwutygodniowych doświadczeń czy innej lokalizacji hotelu dzisiejszy Damaszek znaleźliśmy zupełnie inny niż ten z początku wyprawy. Teraz mieszkamy tuż przy lokalnym city. Na około banki, ministerstwa, urzędy, fontanny, pasaże jak w Europie. Czyściej i ciszej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Oczywiście, żeby sprawdzić, czy nam się czasem nie przewidziało ostatnim razem, podeszliśmy do znanych nam z pierwszego pobytu miejsc i zastaliśmy chaos, śmieci i ludzi, których tu zostawiliśmy. A dzieli nas tylko jedna duża ruchliwa ulica.
Spacerując po nowej dla nas części miasta wreszcie znaleźliśmy kino. Długo szukaliśmy, bo po doświadczeniach indyjskich mieliśmy w planach wizytę na tutejszym seansie. W kinie pusto. Pod kasami snuje się kilku wyrostków. Repertuar specyficzny: lokalne mordobicie, Nagi Instynkt, Aniołki Charliego, Przyczajony Tygrys Ukryty Smok, wszystko co ma w sobie Jeana Cloud'a Van Dama lub Schwarzenegera. Znaczy się: bez względu czy w wykonaniu kobiet czy mężczyzn przemoc być musi. Kina nam się odechciało.

W Syrii, a zwłaszcza w Latakii czy Damaszku znaleźliśmy zaskakująco dużo markowych sklepów, od Diora po Mango czy Promoda. Ceny podobne jak w Polsce. W city widać dobrze ubranych ludzi, ale marek na nich nie widać. Natomiast na prowincji normalny jest czarny płaszcz damski z wielkim, wyszytym cekinami napisem Dior, buty czy męska koszulka z ewidentnie podrobionym Adidasem, Lacostą, Versace. Im większe i bardziej świecące tym lepsze i bardziej pożądane. Takie rzeczy można bez trudu dostać na lokalnych bazarach za przystępne pieniądze.

Zanim Alex rozpisze się kulinarnie ja w swoim imieniu oświadczam: stanowcze nie dla kurczaka na najbliższe tygodnie. Po ostatnich dwóch tygodniach jedzenia drobiu w rożnych postaciach kiedy dziś dostaliśmy znów kurę z chęcią podzieliliśmy się nią z ulicznymi kotami zostawiając sobie rozkosz rozsmakowywania się w ryżu. Max po prostu na ryż się rzucił, domagając się go głośno, tak że cała ulica się oglądała. Mamy dość smażelin i mięsa i radością korzystamy z możliwości dostępu do kuchni jarskiej. A zresztą – jak przed każdym powrotem do domu – spędzamy czas planując co zjemy w Polsce, czyli za pięć dni.

Bez cenzury


Nasz pobyt w Syrii to nie tylko przygody, widoki, zabytki, nowe smaki i zapachy. Syria to ból życia z rzeczami dla nas nieakceptowanymi, które czasami doprowadzają do tego, że ze wszystkich sił chcemy żeby dzień się już skończył. Nie byliśmy na to gotowi, bo nigdy dotąd, bez względu gdzie podróżowaliśmy i w jakim składzie trudności tego typu w takiej skali nie mieliśmy.
O przemocy, w stosunku do kobiet, dzieci, o przemocy w stosunku do innych ludzi, o hołdzie składanym brutalizacji życia w telewizji już pisałam. Nie widzieliśmy jeszcze chłopców którzy bawili by się czymś innym niż piłką (dwa przypadki), telefonem komórkowym (kilku) lub bronią (masa, wszędzie, zawsze). Dzieci mierzą z pistoletów do siebie, strzelają w przejeżdżające samochody, w obcych ludzi. Na ulicy mężczyźni się szarpią, krzyczą na siebie. Mam tego na tyle dość, że nie jestem w stanie zabić komara, a po dwóch tygodniach oglądania krwi i jedzenia mięsa blisko mi już do wegetarianizmu ideowego.
Drugą rzeczą, której nie sposób nie zauważyć, która bezceremonialnie osacza, jest obecna na każdym kroku to brud. Takiego brudu jeszcze na żywo nie oglądaliśmy. Sterty śmieci pod budynkami, śmieci na trawnikach, placach zabaw (zniszczone i zaśmiecone place zabaw z bawiącymi się na nich dziećmi mocno nami wstrząsnęły), ulicach, w domach. Syryjczycy wydają się być wyjątkowo krótkowzroczni – porządek maja co najwyżej na metr od siebie. Leżące dalej odpadki, papierki, kubeczki zupełnie nie burzą ich odczuć estetycznych. Władze najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, zwłaszcza w kontekście otwierania się Syrii na turystykę – na ulicach, przystankach wiszą apele o zachowanie czystości. Ba, niemal na każdym kanale kierowanym do dzieci co kilkanaście minut pojawiają się krótkie wstawki na temat sprzątania.
Śmieci to jedno, a brud to drugie. Jak słusznie zauważył Alex, w Indiach jest problem głodu i żywności się nie wyrzuca, a to co się wyrzuca natychmiast zostanie przez kogoś zjedzone. Tutaj głodu nie ma. Widać to zarówno w sylwetkach Syryjczyków, koszach na odpadki w restauracjach, miejscach z przegryzkami które są wszędzie. Ludzie jedzą i to dużo. A to, czego nie zjedzą pożerają opasłe dzikie koty (właśnie trzy dobrały się do naszego kosza na śmieci), szczury widoczne w biały dzień i raczej nie w pojedynkę, karaluchy urządzające sobie odważne eskapady i inne robactwo od którego trzęsły się mury budynków w których przebywaliśmy. Dlatego tak lubimy tu podróżować, w znaczeniu przemieszczać się – paradoksalnie na dworcach i w autobusach jest najczyściej.
Co ciekawe: codziennie widujemy tu polewaczy zakurzonych ulic, widujemy śmieciarki i wieczorne opróżnianie koszy na śmieci, ulice są nawet myte, podłogi szorowane i to wszystko nie wystarcza. Nie wiemy, gdzie jest błąd w systemie, ale pod względem czystości Syria pozostawia wiele do życzenia.
Ograniczenia jakich się obawialiśmy przed wyjazdem, wynikające z policyjnego charakteru państwa i względów religijnych nie dość że nas w zasadzie nie dotykają (oprócz paradoksów na dworcu w Aleppo) to sprawiają tylko, że czujemy się tu naprawdę bezpieczni.

Zapiski z braków w sprzęcie:
środki na owady, zwłaszcza komary
uniwersalny korek do wanny
mała szybko schnąca ściereczka do mycia wszystkiego i uniwersalny środek czyszczący najlepiej w formie sypkiej

Na końcu świata


Syryjskie Dąbki czyli Blue Beach w pobliżu Latakii. Kolejna nasza syryjska ucieczka. Wylądowaliśmy niemal na samym końcu cypla w pobliżu miasta. Myśleliśmy, że wreszcie zbiegliśmy od wszędobylskiej kontroli, ale jak zapuściliśmy się za malownicze skały żeby pobyć bliżej natury, trafiliśmy na uzbrojonego po zęby żołnierza w hełmie, malowniczo pozującego na tle kręcącego się radaru. Kompozycji dopełniały druty kolczaste i zasieki.

Ale morze jest. I to szczęśliwie podchodzące pod nasz dom – tak, dom, bo wynajęliśmy sobie całą willę dla siebie. Jest niemal intymnie. Trzy pokoje, dwie łazienki, salon, wyposażona kuchnia – wszystko w stylu arabskim. Salon wychodzi na kryty taras, ten na drugi mniejszy taras bez zadaszenia, z obsadzeniami i widokiem na morze, do którego mamy z siedem schodków z kolejnym tarasem pomiędzy. Woda turkusowa, przejrzysta, rybki pływają, fale uderzają i cieplutko masują. Bosko.
I myślelibyśmy, że trafiliśmy do raju gdyby nie:
jakieś dwa metry w lewo i w prawo mamy sąsiadów, przynajmniej potencjalnych bo po sezonie
nasza czysta jak na syryjskie warunki skalista plaża to w sumie z 100 metrów, dalej wojsko lub syf, a w mieście, czyli jakieś 300 metrów w głąb cypla: wielki syf lub wielkie nic
z racji dużej ilości odpadków po cyplu kręcą się szczury gonione przez koty, a po kilku godzinach od naszego przybycia w kuchni zamachał do nas czułkami karaluch a z kibelka wychynęła bliżej niezidentyfikowana licha.

Każdy, kto choć raz był nad polskim morzem po sezonie, wie, jakie to trudne: fajnie, bo pusto i tanio, ale z infrastrukturą kiepsko. Tu nawet w sezonie jest syf i ruina (ale nie starożytna, a zwykła, zaflejona) a po sezonie wiatr hula od brzegu do brzegu.
Przejście przez lokalną promenadę – wielką ulicę z palmami pośrodku – zajmuje jakiś kwadrans. W sezonie jest tu tłum, który rozbija się między lokalnymi smażalniami, internetem, pubami i sklepami z nadmuchiwanym badziewiem i klapkami. Teraz jest tylko posezonowy niesprzedany badziew, klapki i jeden punkt z internetem. Przez godzinę szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść. Wreszcie udało się nam zjeść w absolutnie syryjskim stylu: na rogu ulicy, na naprędce przygotowanym grillu, na żywym ogniu upieczono nam surowego rozpłatanego kurczaka, do tego sałatka i chleb, a wszystko podane na eleganckim kawałku brązowego papieru. I oczywiście bez sztućców, bo tu chleb służy właśnie do jedzenia. Bardzo smacznie.

Marzyły się nam dwa dni nad morzem. Ale nie damy rady. Nawet wygodny nadmorski dom nie zrekompensuje poczucia zamknięcia i ograniczenia jakie mamy na syryjskiej wypustce w Morze Śródziemne. Wracamy do Damaszku. Dziś posiedzimy sobie jeszcze wieczorem wsłuchani w uderzające o brzeg fale i pooglądamy światła po drugiej stronie zatoki. Jutro wieczór będzie już damasceński traffic, pokój wielkości naparstka i wszędobylski miejski kurz.

Po kolei o kolei


Podróżując na własną rękę dążąc do celu czasami odkrywa się zupełnie nieprzewidziane atrakcje. Właśnie dla tego wolimy taki rodzaj wypoczynku niż zorganizowany. Bez opiekuna, gwarantowanych punktów programu, przewidywalnych standardów bywa różnie – czasem dużo lepiej niż myśleliśmy że będzie, czasem, co niestety należy wpisać w koszty, trzeba się liczyć z rozczarowaniem a nawet większymi lub mniejszymi nieprzyjemnościami. Ale jak przygoda to przygoda.

Opuściliśmy czarującą Hamę tylko po to, żeby z bagażami dotrzeć do Aleppo, a dokładniej na tamtejszy dworzec kolejowy. Trasa koleją między Aleppo a Latakią słynie z malowniczych widoków.
Już sam dworzec w Allepo jest zjawiskowy. Piękny, kamienny budynek z wielkimi żyrandolami, płaskorzeźbami, freskami za nic nie pasuje do syryjskiej rzeczywistości. Czyściutkie toalety, marmurowa podłoga nie tylko myta, ale i froterowana non-stop, informacja turystyczna, co prawda w zasadzie tylko po francusku, ale i tak nie jest źle – to pierwszy taki działający punkt, jaki udało nam się odnaleźć.

Pociągi do Latakii, owszem, są, ale w dziwnych godzinach. Najbliższy za cztery godziny. Nie ma sprawy, nauczeni indyjskim doświadczeniem i zwyczajami w Polsce szukamy cloak roomu, co by pozbyć się dwudziestu kilo z pleców i wrócić do gubienia się w Allepo. Przechowalni bagażu nie ma. Samo pytanie wywołuje zaskoczenie. Ale nic to, dojeżdżając do dworca mijaliśmy malowniczy park, możemy tam spróbować przeczekać. Fontanny, masa drzew, nawet czysto, nie licząc oczywiście kolejnego śmiercionośnego placu zabaw – ale Max nie chce współpracować, marudzi, usiłuje włazić do każdej fontanny. Poza tym jest gorąco, więc grzecznie wracamy na dworzec, mając nadzieję że oglądając przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi (Max ma ostatnio kolejowa fazę) dadzą nam szanse przetrwać.

Ile osób potrzeba żeby sparaliżować pracę jednego z większych międzynarodowych węzłów kolejowych? W Syrii udało się nam to zrobić w dwie dorosłe osoby z dzieckiem. W ciągu trzech godzin postawiliśmy na nogach całą obsługę dworcową, dostaliśmy przydzielonego pilnowacza, pod eskortą zostaliśmy doprowadzeni do wagonu. Ale chyba dopiero kiedy odjechaliśmy kolejarze z Allepo odetchnęli na dobre.
Dworzec kojarzy się nam z miejscem ruchliwym, żyjącym non-stop. Pasażerowie wchodzą i wychodzą, załatwiają swoje sprawy, ciągną walizki, paczki, bliscy czekają na podróżnych. W Indiach przyzwyczailiśmy się, że na dworcach się po prostu żyje, a ciągnące się w nieskończoność perony dały nam wyobrażenie o potędze hinduskiej kolei. Linia kolejowa w Syrii jest uboga, o czym wiedzieliśmy już wcześniej. Doskonałe drogi, rozbudowana sieć autobusów w zupełności wyczerpuje potrzeby Syryjczyków. Jeśli do tego dodać, że władze cały czas kontrolują przepływ ludności, (kupując bilety obywatele się legitymują dowodem) to istniejący stan rzeczy zupełnie wystarcza.
Dworzec w Aleppo jest jednym z większych. Ma całe...dwa perony, jeden tunel między nimi, trzy tory. Na dworzec można wejść, po kontroli bagażu jak na lotnisku, tylko z: ważnym biletem, potwierdzonym u policjanta i podstemplowanym odpowiednimi pieczęciami, i tylko wówczas, kiedy pociąg ma odjechać. Siedzieć i się gapić nie wolno. Nie powinno się tego robić nawet w poczekalni, która ma wystarczającą liczbę miejsc dla pasażerów jednego pociągu. Nikt z pracowników dworca w Allepo nie był w stanie zrozumieć naszej potrzeby oglądania dworca, i potraktowano nas jak dywersantów. Zresztą perony są puste bo wejścia na nie z dworca są zamknięte elektromagnetycznymi zamkami które w asyście mundurowych są otwierane tylko w momencie wsiadania do podstawionego pociągu.

Trzy godziny rozmawialiśmy o pogodzie z panem w czarnym, gustownym garniturze. Nawet go polubiliśmy. Bardzo uprzejmie, aczkolwiek stanowczo, ściągnął nas z peronu i „zaopiekował” się nami na terenie dworca. Proponował kawę, herbatę i robił wszystko, byle nas zająć.
W odpowiednim czasie pod eskortą konduktora wsadzono nas do wagonu pierwszej klasy. Nie chcielibyśmy chyba jeździć niższymi, po tym co nas czekało w wersji VIP. Owszem, było więcej miejsca na nogi, wagon był sprzątany (najpierw szedł pan z butelką typu „Ludwik” i posikiwał zygzakiem podłogę i czasem bagaże podróżnych na niej stojące, a po jakimś kwadransie przejeżdżał ją mopem. W między czasie na tę podłogę syryjskie matki wylewały niedopite mleko), i były duże okna, ale tak brudne i nieotwierane, że nie było jak przez nie wyglądać. Wagon przeżarty przez rdzę pojękiwał cicho na torach. A najdziwniejsze – pasażerowie siedzieli w nim tyłem do kierunku jazdy. Syryjskie linie kolejowe do pięt nie dorastają „królewskim” kolejom indyjskim. I już nas nie dziwi pytanie jednego z współpasażerów, czy gdziekolwiek na świecie widzieliśmy gorsze pociągi.

Nasza urokliwa, niezapomniana podróż dobiegła końca. Rzeczywiście – wrażenia niesamowite. Pociąg mijał położone w dolinach miasteczka, przecinał góry tunelami, pędził przez położone w zupełnym bezludziu wiadukty. Słyszeliśmy to na własne uszy, bo widzieć wiele nie mogliśmy. Opuściliśmy dworzec w Aleppo dopiero koło czwartej. Po pierwszej godzinie z niemal czterech, jakie mieliśmy spędzić w pociągu, zapadły zupełne ciemności. Obłędnie żółty i okrągły księżyc pojawiając się raz z jednej raz z drugiej strony wagonu pokazywał nam jak meandrujemy przez góry Dżabal an-Nusajrijja, a żółte, niebieskie i zielone światełka, jak na wielkiej choince, pokazywały nam skalę mijanych miejscowości.

Latakia jest głośna, portowa, tłoczna. Nowoczesność jest tu obojętna. Hotele – koszmarne. Wytrzymaliśmy jedną noc. Rankiem uciekliśmy do podmiejskiego nadmorskiego kurortu, gdzie wynajęliśmy dom nad samiusieńkim morzem. Nie ma tu nic oprócz nas, morza, i może pięćdziesięciu innych turystów, tyle że syryjskich. Koniec sezonu i fale działają kojąco po przeżyciach kilkudziesięciu ostatnich godzin.

Krzyżowcy na Bliskim Wschodzie


Pobyt w Syrii dla normalnej kobiety z krajów północy z pozoru wydaje się prosty. Nie zaczepiają, nie gwiżdżą (koszmar Indii), nie szkalują jak się nie dostosuje odzieżowo, no, najwyżej delikatnie przykryją, nie gwałcą, nie bałamucą (choć z opowieści napotykanych Syryjczyków wynika, że wiele Polek dobrowolne przeszło na islam i wyszło tu za mąż – nie ma się co dziwić, Syryjczycy są bardzo męscy i przystojni). Ale coś jest nie tak, co narasta, by z czasem prędzej czy później wybuchnąć sprzeciwem dla kultu przemocy. Bo tu kobiety się bije i poniewiera. Zresztą nie tylko kobiety, ale to najbardziej szokuje. Przynajmniej w mediach.
Pierwszy film syryjski, jak już pisałam, to była masakra: dosłownie i w przenośni. Kolejne – to samo. Kanały muzyczne, które z chęcią oglądamy, to klip za klipem – krótki film jak bić żeby od razu nie zabić, bo przyjemność za szybko się skończy.
Generalne telewizyjny schemat damsko-męski jest następujący: najpierw na spacer za rączkę, cukiereczki, wstążeczki i zachody słońca. Potem huczne wesele i ewentualnie okres miodowy do pojawienia się dziecka. A potem: w twarz, za włosy, o ścianę, a jak ktoś jest zamożniejszy to podtapia w domowym basenie. No i oczywiście małżeńskie gwałty, gdzie ofiary rodzą potem dzieci, które od małego patrzą na kaźń matek. I tak w kółko. Czasem na horyzoncie pojawia się wyzwoliciel, zwykle platoniczny kochanek, częściej szlachetny brat, ale ten zwykle ginie w ostatniej scenie. Żal patrzeć.
Szczególnie ciekawa jest również gradacja kobiet: córka i ewentualnie matka, to jedyne porządne kobiety. Żonę się ma, ale różnie z nią bywa. Kochankę mieć warto, bo nie jest tak cnotliwa jak żona (choć żonę się cały czas podejrzewa o zdradę) i nawet bywa zabawna, ale się nie szanuje kobieta więc krzywdzić ją można bezkarnie. Kochanka w mediach to zwykle farbowana na blond lala, albo z balejażem, w kwiecistej, kusej sukience. Zwykle przebywa w pobliżu kanapy lub okna – wyczekująca. To ją również różni od żony, bo tę widuje się zwykle w kuchni, lub w holu, gdzie albo omdlewa z radości albo jest zrzucana ze schodów. Dzieci płci żeńskiej mają dostęp do kolan ojców i ich gabinetów.

Po kolejnej porannej sesji przemocy miałam dziś dość i Alex mnie musiał powstrzymywać, co by nie rzucać się z pięściami na każdego przechodzącego faceta, co najwyżej na własnego męża. Zresztą to niebagatelny problem – poważnie się z Alexem obawiamy, czy wrócimy w składzie w którym wyjechaliśmy. Nie, nie raczej nie grozi nam powrót w czwórkę – raczej ktoś z bliskich będzie musiał Maxa stąd odebrać, bo my się nawzajem pozabijamy. A kością niezgody jest jedyny aparat, który nam pozostał i który sobie wydzieramy, lub usiłujemy zmusić drugą osobę do zrobienia zdjęcia, które zrobilibyśmy sami, gdybyśmy tylko mieli obiektyw pod ręką. A tu kłopot, bo każde z nas preferuje zupełnie inny rodzaj zdjęć, ujęć, podejścia do fotografowanych obiektów, tych żywych i statycznych. Bardzo cieszymy się ze słabej znajomości języka polskiego w tych stronach.

Z językiem jednak trzeba uważać, bo jak już się wymknie, to może trafić w czułe ucho, które krzyknie – Polska! Dzień dobły! Blodka, Monika Brodka! - zaskoczył nas dziś przemiły pan u stóp cytadeli w Aleppo, gdzie nas poniosło. Aeppo, inaczej Halab, miasto od wieków konkurujące z Damaszkiem pod kontem rozwoju, wielkości wagi i handlu, miało być kolejnym przystankiem na naszej Syryjskiej mapie. Ale z Hamy ruszyć nam się nie chce. Mamy tu ulubioną restaurację, wygodny hotel i klimatyczne miasto, więc robimy co możemy, żeby przedłużyć pobyt. Żeby jednak nie zgnuśnieć poszliśmy na kompromis i do Aleppo wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę.
W naszych kategoriach Aleppo wygrywa z Damaszkiem przynajmniej o trzy długości: jest ładniejsze, mniej turystyczne, czystsze, bardziej urokliwe.
Przez pół dnia przedzieraliśmy się przez lokalne suki poszukując łupów zakupowych (zresztą z marny skutkiem, bo generalnie syryjskie rękodzieło i design nie jest w naszym guście), gubiliśmy się w labiryncie uliczek, by pod koniec dnia zdobyć górującą nad miastem cytadelę. I byliśmy tam w pewnym sensie pierwsi – dwóch krzyżowców i jeden chrześcijanin w wózku, bo przez wieki wypraw krzyżowych nigdy nie udało się zachodnim rycerzom wedrzeć do potężnej twierdzy.

Zanim jednak wdrapaliśmy się po setkach schodów z Maxem i wózkiem żeby podziwiać rozległe widoki na miasto (najwyraźniej również byliśmy z pierwszym kołowym pojazdem w twierdzy, bo o podjazdach nikt tu nie słyszał) dotarliśmy wpierw do fabryki mydła o sześćsetnej tradycji, gdzie produkuje się pięćdziesiąt ton mydła rocznie. Wybór mają niewielki: mydło 5, 20, 40 proc oliwy w mydle, leżakujące najdłużej 3 lata. Mydła sprzedają głównie na teren Aleppo (wykupywane chyba w większości przez turystów) i do...sieci Auchan w Europie. Więc jak chcecie trochę orientu to zamiast biletu do Syrii proponuję wyprawę do supermarketu po sieciowe produkty.

Mydło było na liście naszych zakupów, ale w zasadzie tylko to udało się zrealizować. Miejscowi kupcy nie odpuszczali nam ani na chwilę, zapraszając do swoich sklepów. A jak już gdzieś coś kupiliśmy, to jeszcze przez ładnych kilkanaście minut wyprzedzała nas informacja o tym, że idą tacy, co wydaja pieniądze.

Starówka w Aleppo nie zatrzymała nas długo. Starczyło nam jeszcze czasu na pogoń nowy miastem w poszukiwaniu kantoru i przystanku autobusowego, z którego moglibyśmy wrócić do Hamy. Ten, na którym wysiedliśmy był sporo oddalony od miasta, a w dodatku taksówkarz który nas dowoził do centrum kazał sobie słono za podwózkę zapłacić. Z taksówkarzami zresztą zawsze tak jest: jak się nie dopyta o cenę, albo nie będzie dość stanowczym, to oskubią człowieka do cna. W naszym przypadku zamiast sześciu złotych (100 syp) zapłaciliśmy trzy razy więcej. Ale jak przygoda to przygoda.
Niestety, stacja z której przyjechaliśmy była jedyna, więc trzeba było na nią wrócić. Mieszkańcy Aleppo byli bardzo pomocni – poprowadzili nas przez miasto i wsadzili do miejskiego autobusu, który jechał na dworzec. Pierwszy autobus miejski w Syrii! Max szalał wychylając się przez okno i machając do wszystkiego co nas mijało.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że zakupy spożywcze robią tu mężczyźni, którzy w garniturach wracają obładowani siatami do domów. Kobiet z siatami nie widzieliśmy. Drugie spostrzeżenie nieco nas przeraziło: w żadnym z miast syryjskich nie słyszeliśmy ani tym bardziej nie widzieliśmy ani jednej karetki pogotowia. Widok i dźwięk do jakiego przywykliśmy w miastach europejskich tu nie występuje. Dlatego bardzo uważamy przechodząc przez ulicę i spacerując po murach zabytków.
Niestety, mimo podwyższonej gotowości bojowej przy Maxiu nasz syn z dnia na dzień ma coraz bardziej poobijane ciało. Kolejne ruiny zostawiają na jego buzi, nogach i rękach ślady w postaci zadrapań, siniaków i obtarć. Ale jest bardzo z siebie dumny zdobywając kolejne miasta i twierdze.

Jutro czeka nas trudny dzień. Spróbujemy załapać się na dzienny pociąg do Lataki. Z Aleppo, więc znów czeka nas półtorej godziny wyjątkowo nudnej trasy Hama-Aleppo. Nagrodą maja być wielkiej urody widoki dla nas i frajda z pociągu dla Maxa. W Latakii – wielka niewiadoma, więc proszę, trzymajcie za nas kciuki. Za trzy dni zaczynamy zniżać się do Damaszku, a tym samym – zbliżać do Warszawy.


Rzecz o syryjskim naleśniku i nie tylko...

Już wczoraj wspomnieliśmy o zabójczej porcji syryjskiego naleśniora. Na sam ich widok ślinka leci i od przyjazdu do Hamy obiecaliśmy sobie takie na śniadanie. Ale do rzeczy – naleśniki i inne wyroby oparte na tej bazie są produkowane w wyspecjalizowanych punktach – czystych, przestronnych z chłodniczymi ladami pełnymi pyszności. Ale uwagę przyciąga bok sali prawie tak duży jak część dla klientów: tu na białych lekko poobijanych metalowych taboretach jest rozwieszone ciasto. Taborety to okrągłe konstrukcje sporej średnicy ok. 60cm z czterema nóżkami, ciasto jest na nie narzucone i zwiesza się fałdami po bokach i powoli się wydłuża i rośnie. Wyrośnięte ciasto smaruje się słodką masą serową i zawija w rulon, a że jest go dużo to ścianki wałka mają ok. 1cm grubości, cały naleśnik ma ok. 3cm średnicy i ok. 45 długości. Zamówiliśmy odruchowo saalasa – czyli trzy porcje. Na pierwszy rzut oka – o jak skromnie, pan wziął olbrzymiego naleśnika i odkroił z niego sześć niedużych kawałków, tyle co na spodeczek od filiżanki, całość polał syropem i posypał posypką. Kiedy powoli skończyliśmy nasze porcje, spojrzeliśmy beznadziejnie na trzecią. W każdym razie nie jedliśmy jeszcze nic aż tak sycącego i zapychającego.
Do kulinarnych odkryć ostatnich dni należą również zachwalane miejscowe mini pizze wielkości ok. 10cm świeże, pyszne ozdobione jedną prawdziwą oliwką pośrodku.


I na koniec, z rzeczy nam brakujących:
po kolejnej wizycie w ruinach odczuwamy wielką tęsknotę za szczoteczką do rąk, i pewnie, jeśli nie chcemy mieć czarnopazurzastego syna, takowa będziemy musieli jutro lub pojutrze nabyć
w krajach niezachodnich, gdzie nasz alfabet i cyfry są obce konieczny jest kalkulator, jako tłumacz przy zakupach

Spacerkiem po Hamie


Szczęście jest plastikowe we wszystkich kolorach tęczy. Przynajmniej szczęście Maxa. Na swojej syryjskiej drodze spotkał kolejne marzenie – mini kolejkę z torami. Biedak do tej pory nie może się pozbierać od nadmiaru wrażeń. Najchętniej by tylko na swój skarb patrzył i go pilnował.

Wyjazd z dzieckiem do Syrii to jak podróż do Niemiec po samochód w latach dziewięćdziesiątych – wszędzie pełno obiektów westchnień w dodatku w dostępnej cenie. Na każdym kroku sklep z zabawkami, cukiernia, wata cukrowa, słodycze, wesołe miasteczka. Pamiętacie jak Pinokio pojechał do krainy chłopców? Tu też wszystko jest możliwe. Dzieci jest pełno. Ganiają całymi stadami, ciągną się po cztery-siedem sztuk za matkami, siedzą na kolanach ojców w restauracjach. Z racji specyfiki naszego wyjazdu Syrię oglądamy przez pryzmat Maxa. Pierwsze kontakty są kontaktami z dziećmi, odwiedzamy miejsca gdzie dzieci możemy spotkać.
W Hamie wdrapaliśmy się na wzgórze cytadeli, by spędzić tam godzinę na placu zabaw. Przez czas kiedy Max się bawił my mogliśmy uprawiać bez przeszkód obrzydliwe podglądactwo. Trochę jest tak, że dziecko daje nam glejt na bycie z Syryjczykami jak równy z równym. Wchodzimy bezkarnie w ich życie, bo każdy chce dotknąć, potrzymać na rękach, obdarować Maxa. Po przejściu przez miasto mam kieszenie pełne podarków, zwykle słodkości, które syn lojalnie oddaje mamie po otrzymaniu od miłych panów i pań.
Różnica między wyjazdem do Syrii a zwiedzaniem Syrii. Bez Maxa pewnie bardziej intensywnie byśmy „zaliczali” atrakcje turystyczne, z Maxem czasami sobie odpuszczamy na rzecz próby życia „normalnie”.

Alex cały czas jest brany za Syryjczyka. W Hamie, gdyby nie nasze „irackie” (jak nazywają je Syryjczycy) ubrania moglibyśmy spokojnie wtopić się w tłum. Turystów tu niewielu, więc się ich nie spodziewa a mieszkańcy często bywają wręcz biali. Alex twierdzi, że to miejsce byłoby idealne żeby się schować przed światem. Labirynt uliczek, meandrująca rzeka (koszmarnie brudna) z malowniczymi noirami, stosunkowo względnie czysto jak na syryjskie miasta i jak na Syrię – bardzo zielono. Miejska zieleń jest porównywalna do zieleni na Ursynowie, więc bywa naprawdę miło.
Hama zarówno w dzień jak i w nocy urzeka. Czego byśmy nie robili, nie wadzimy nikomu. Cały wieczór rozstawialiśmy się ze statywem w centralnych miejscach miasta i ani razu nie mielismy z tym problemów. Ba, nawet nie towarzyszył nam wianuszek gapiów. Tylko czasami jakieś dziewczęta zatrzymywały się żeby zajrzeć do wózka Maxa. Gratulujemy Hamom? Hamijczykom? - zastanawiam się jaka forma byłaby poprawna – życia w mieście. Jednak ich zdaniem nie ma czego. Miasto jest zabytkowe, owszem, ale rząd nie inwestuje w Hamę, nie troszczy się o nich. Czują się tutaj odsunięci od „modern live”.

Ludzie są tutaj bardzo otwarci. Alex wchodzi do każdego warsztatu, na każde podwórze, gdzie jest serdecznie witany, a gospodarze chętnie mu pozują. Ze mną nieco gorzej. Z jednej strony jestem traktowana jako kobieta, bo mężatka i to z dzieckiem (rzadka rzecz wśród turystów, bo zwykle pytają czy jestem „friend” Alexa, jakby Maxa nie widzieli), ale jako kobieta mam swoje miejsce. Powiedzmy szczerze – jestem uprzejmie przeźroczysta. Alex też się w to wpasowuje, kiedy nas przedstawia: Ismi Alex, bibi Max, zaudżati Barbara. Alex z nimi rozmawia, Alex zamawia, targuje się, kupuje, itd. A my z Maxem witamy się z kobietami i dziećmi. I ciągłe pytania: jak to, macie tylko jedno dziecko? I jesteście szczęśliwi? (tu normą jest 5-7 dzieci). Rodzina jest najważniejsza.

Max, z którym bywały problemy towarzyskie w Polsce, tu funkcjonuje wspaniale. Daje się brać na ręce obcym ludziom, z dziećmi chętnie się bawi, chyba, z jakaś miejscowa dziecięca atrakcja bardzo mu się spodoba, to nikogo nie dopuści. Dziś, gubiąc się w uliczkach Hamy, trafiliśmy do szkoły. Dzieci natychmiast porwały nam syna do gry w piłkę, częstowały go słonecznikiem i nosiły, jak lalkę, na rękach. Puszczaliśmy go po dziedzińcu w zasięgu wzroku, bo i tak zaraz był przez kogoś przynoszony. Kiedy wyciągnęliśmy aparat zaczęły z nami fotografować, aż skończyło się na wspólnym pamiątkowym zdjęciu. Żadnych roszczeń ani pretensji – wszystkim było bardzo miło. Na koniec pojawił się pan z lokalnego krafthandmejdu i zaprosił do sklepu i warsztatów. Poszliśmy, obejrzeliśmy, nic nie kupiliśmy a i tak serdecznie się pożegnaliśmy. Jest dobrze.
Synek tak przyzwyczaił się do lokalnych czułości, że kilka razy dziennie wpada w „trans papieski”. Czy ktoś nas mija, czy ulica jest pusta – bez różnicy – Max ze swojego maklarenowego rydwanu rozdaje na prawo i lewo całusy i macha. Wykapany Benedykt.

I Alexa słów parę o jedzeniu:

Przez kilka dni opuściliśmy tę rubrykę i winni jesteśmy nadrobienie zaległości.
W Palmyrze otoczonej w promieniu kilkuset kilometrów piaskami jedzenie jest drogie, i jest go raczej mało w sensie wielkości porcji – w ogóle w Syrii większość dań opisywana jest w menu jako np. 200g, 100g itd. Odpowiada to naszym fastfoodom na dworcach. W każdym razie po rozkoszach podniebienia serwowanych przez eksbankiera w Tartusie, tu wśród ruin poznaliśmy jedzenie beduinskie i się w nim rozsmakowaliśmy. Do tej pory zgodnie z przewodnikami i stanem faktycznym kuchnia syryjska była tłusta, smażona, ciężkostrawna. Beduini raczej nie mają takich możliwości kuchennych więc potrawy są gotowane. Podawane są w niedużych rondelkach, glinianych garnczkach, metalowych półmiskach. Jedliśmy pyszny Muttaban (?), Kaj, Arabic Food i India Kebab – wreszcie był pyszny ryż, wywar z kurczaka, z dużymi kawałkami kurczaka z gotowanymi ziemniakami i czerwonymi kwiatami – chyba...

W Palmyrze zorganizowaliśmy też sobie normalne śniadania – nabyliśmy w sklepie i u sprzedawcy warzyw pomidory, jogurt, pomarańcze, jabłka, i plackowaty chleb – było zdrowo i pysznie.

Przemieszczenie się do Hamy to zmiana żywienia z porcji 200g na normalne posiłki. Na suku widać masę warzyw – cukinie, bakłażany, pomidory, różne papryki i oliwki – sprzedawane w małych sklepikach z wielkich mis a tuż obok apetyczne białe sery moczące się w zalewach, wszystko przetykane starannie spreparowanym mięsem wiszącym na hakach i masą bardzo czystych podrobów. Dodajmy że suk jest zawsze kryty dachem, i cały kamienny, często spłukiwany wodą – nie ma tu much jest chłodno, i co rzuca się w nozdrza, nic nie śmierdzi. Do tego są sprzedawcy ryb, które czasem im wyskakują na chodnik.

Stołujemy się w maleńkiej Al Baroudi Restaurant. Jest to lokal odwiedzany przez liczne rodziny, o stolik trudno. Dla nas jest to również pierwsza restauracyjka gdzie czekamy na jedzenie – czasem nawet długo. Środek lokalu zajmuje wielka metalowa kasa pancerna z kranikiem z której polewana jest zimna woda do picia – dla nas jako turystów bez pytania jest oczywiście butelkowana. Porcje są ogromne poprzedzone wielką tacą tradycyjnych przystawek – hummusu (zupełnie, ale to zupełnie inaczej smakującego niż to sobie wyobrażaliśmy), jogurtów, marynat itd. Jak do tej pory skosztowaliśmy shoarmy, chicken'a i chicken nuggets, oraz spicy rice. Dodajmy że chicken to porcja na oko ok. 1 kg mięsa – trudna do zjedzenia na dwie osoby, chyba że jest się bardzo głodną Basią.

Po obfitym posiłku przechodzimy do następnej witryny – sklepu czekoladowego. Jest ich pełno w całym mieście, i generalnie w całym kraju. Od progu powala zapach mielonych kaw – tureckiej, arabskiej, i innych, boki sklepu od podłogi do sufitu to szklane pojemniki wypełnione czekoladkami, cukierkami, orzechami, kandyzowanymi cosiami – jednym słowem bajkowa kraina. Na nieśmiałe pytanie o czekoladę z orzechami dostaliśmy do wyboru ok. 1,5m ściany. Wybór był trudny więc starą metodą poprosiliśmy o woreczek i po dwie każdego rodzaju poprosimy...

Upp... Kiedy dziś spotkaliśmy sprzedawcę i przyznaliśmy się że wszystkie spróbowaliśmy grzecznościowo spytał się nas czy się dobrze czujemy...

Ale przecież nieduży worek czekoladek nie może zaszkodzić jeśli spożywa się je z umiarem. Może natomiast dorosłego Europejczyka powalić nieduży syryjski naleśnik ale o tym innym razem, jak trauma minie...