czwartek, 25 listopada 2010

Krzyżowcy na Bliskim Wschodzie


Pobyt w Syrii dla normalnej kobiety z krajów północy z pozoru wydaje się prosty. Nie zaczepiają, nie gwiżdżą (koszmar Indii), nie szkalują jak się nie dostosuje odzieżowo, no, najwyżej delikatnie przykryją, nie gwałcą, nie bałamucą (choć z opowieści napotykanych Syryjczyków wynika, że wiele Polek dobrowolne przeszło na islam i wyszło tu za mąż – nie ma się co dziwić, Syryjczycy są bardzo męscy i przystojni). Ale coś jest nie tak, co narasta, by z czasem prędzej czy później wybuchnąć sprzeciwem dla kultu przemocy. Bo tu kobiety się bije i poniewiera. Zresztą nie tylko kobiety, ale to najbardziej szokuje. Przynajmniej w mediach.
Pierwszy film syryjski, jak już pisałam, to była masakra: dosłownie i w przenośni. Kolejne – to samo. Kanały muzyczne, które z chęcią oglądamy, to klip za klipem – krótki film jak bić żeby od razu nie zabić, bo przyjemność za szybko się skończy.
Generalne telewizyjny schemat damsko-męski jest następujący: najpierw na spacer za rączkę, cukiereczki, wstążeczki i zachody słońca. Potem huczne wesele i ewentualnie okres miodowy do pojawienia się dziecka. A potem: w twarz, za włosy, o ścianę, a jak ktoś jest zamożniejszy to podtapia w domowym basenie. No i oczywiście małżeńskie gwałty, gdzie ofiary rodzą potem dzieci, które od małego patrzą na kaźń matek. I tak w kółko. Czasem na horyzoncie pojawia się wyzwoliciel, zwykle platoniczny kochanek, częściej szlachetny brat, ale ten zwykle ginie w ostatniej scenie. Żal patrzeć.
Szczególnie ciekawa jest również gradacja kobiet: córka i ewentualnie matka, to jedyne porządne kobiety. Żonę się ma, ale różnie z nią bywa. Kochankę mieć warto, bo nie jest tak cnotliwa jak żona (choć żonę się cały czas podejrzewa o zdradę) i nawet bywa zabawna, ale się nie szanuje kobieta więc krzywdzić ją można bezkarnie. Kochanka w mediach to zwykle farbowana na blond lala, albo z balejażem, w kwiecistej, kusej sukience. Zwykle przebywa w pobliżu kanapy lub okna – wyczekująca. To ją również różni od żony, bo tę widuje się zwykle w kuchni, lub w holu, gdzie albo omdlewa z radości albo jest zrzucana ze schodów. Dzieci płci żeńskiej mają dostęp do kolan ojców i ich gabinetów.

Po kolejnej porannej sesji przemocy miałam dziś dość i Alex mnie musiał powstrzymywać, co by nie rzucać się z pięściami na każdego przechodzącego faceta, co najwyżej na własnego męża. Zresztą to niebagatelny problem – poważnie się z Alexem obawiamy, czy wrócimy w składzie w którym wyjechaliśmy. Nie, nie raczej nie grozi nam powrót w czwórkę – raczej ktoś z bliskich będzie musiał Maxa stąd odebrać, bo my się nawzajem pozabijamy. A kością niezgody jest jedyny aparat, który nam pozostał i który sobie wydzieramy, lub usiłujemy zmusić drugą osobę do zrobienia zdjęcia, które zrobilibyśmy sami, gdybyśmy tylko mieli obiektyw pod ręką. A tu kłopot, bo każde z nas preferuje zupełnie inny rodzaj zdjęć, ujęć, podejścia do fotografowanych obiektów, tych żywych i statycznych. Bardzo cieszymy się ze słabej znajomości języka polskiego w tych stronach.

Z językiem jednak trzeba uważać, bo jak już się wymknie, to może trafić w czułe ucho, które krzyknie – Polska! Dzień dobły! Blodka, Monika Brodka! - zaskoczył nas dziś przemiły pan u stóp cytadeli w Aleppo, gdzie nas poniosło. Aeppo, inaczej Halab, miasto od wieków konkurujące z Damaszkiem pod kontem rozwoju, wielkości wagi i handlu, miało być kolejnym przystankiem na naszej Syryjskiej mapie. Ale z Hamy ruszyć nam się nie chce. Mamy tu ulubioną restaurację, wygodny hotel i klimatyczne miasto, więc robimy co możemy, żeby przedłużyć pobyt. Żeby jednak nie zgnuśnieć poszliśmy na kompromis i do Aleppo wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę.
W naszych kategoriach Aleppo wygrywa z Damaszkiem przynajmniej o trzy długości: jest ładniejsze, mniej turystyczne, czystsze, bardziej urokliwe.
Przez pół dnia przedzieraliśmy się przez lokalne suki poszukując łupów zakupowych (zresztą z marny skutkiem, bo generalnie syryjskie rękodzieło i design nie jest w naszym guście), gubiliśmy się w labiryncie uliczek, by pod koniec dnia zdobyć górującą nad miastem cytadelę. I byliśmy tam w pewnym sensie pierwsi – dwóch krzyżowców i jeden chrześcijanin w wózku, bo przez wieki wypraw krzyżowych nigdy nie udało się zachodnim rycerzom wedrzeć do potężnej twierdzy.

Zanim jednak wdrapaliśmy się po setkach schodów z Maxem i wózkiem żeby podziwiać rozległe widoki na miasto (najwyraźniej również byliśmy z pierwszym kołowym pojazdem w twierdzy, bo o podjazdach nikt tu nie słyszał) dotarliśmy wpierw do fabryki mydła o sześćsetnej tradycji, gdzie produkuje się pięćdziesiąt ton mydła rocznie. Wybór mają niewielki: mydło 5, 20, 40 proc oliwy w mydle, leżakujące najdłużej 3 lata. Mydła sprzedają głównie na teren Aleppo (wykupywane chyba w większości przez turystów) i do...sieci Auchan w Europie. Więc jak chcecie trochę orientu to zamiast biletu do Syrii proponuję wyprawę do supermarketu po sieciowe produkty.

Mydło było na liście naszych zakupów, ale w zasadzie tylko to udało się zrealizować. Miejscowi kupcy nie odpuszczali nam ani na chwilę, zapraszając do swoich sklepów. A jak już gdzieś coś kupiliśmy, to jeszcze przez ładnych kilkanaście minut wyprzedzała nas informacja o tym, że idą tacy, co wydaja pieniądze.

Starówka w Aleppo nie zatrzymała nas długo. Starczyło nam jeszcze czasu na pogoń nowy miastem w poszukiwaniu kantoru i przystanku autobusowego, z którego moglibyśmy wrócić do Hamy. Ten, na którym wysiedliśmy był sporo oddalony od miasta, a w dodatku taksówkarz który nas dowoził do centrum kazał sobie słono za podwózkę zapłacić. Z taksówkarzami zresztą zawsze tak jest: jak się nie dopyta o cenę, albo nie będzie dość stanowczym, to oskubią człowieka do cna. W naszym przypadku zamiast sześciu złotych (100 syp) zapłaciliśmy trzy razy więcej. Ale jak przygoda to przygoda.
Niestety, stacja z której przyjechaliśmy była jedyna, więc trzeba było na nią wrócić. Mieszkańcy Aleppo byli bardzo pomocni – poprowadzili nas przez miasto i wsadzili do miejskiego autobusu, który jechał na dworzec. Pierwszy autobus miejski w Syrii! Max szalał wychylając się przez okno i machając do wszystkiego co nas mijało.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że zakupy spożywcze robią tu mężczyźni, którzy w garniturach wracają obładowani siatami do domów. Kobiet z siatami nie widzieliśmy. Drugie spostrzeżenie nieco nas przeraziło: w żadnym z miast syryjskich nie słyszeliśmy ani tym bardziej nie widzieliśmy ani jednej karetki pogotowia. Widok i dźwięk do jakiego przywykliśmy w miastach europejskich tu nie występuje. Dlatego bardzo uważamy przechodząc przez ulicę i spacerując po murach zabytków.
Niestety, mimo podwyższonej gotowości bojowej przy Maxiu nasz syn z dnia na dzień ma coraz bardziej poobijane ciało. Kolejne ruiny zostawiają na jego buzi, nogach i rękach ślady w postaci zadrapań, siniaków i obtarć. Ale jest bardzo z siebie dumny zdobywając kolejne miasta i twierdze.

Jutro czeka nas trudny dzień. Spróbujemy załapać się na dzienny pociąg do Lataki. Z Aleppo, więc znów czeka nas półtorej godziny wyjątkowo nudnej trasy Hama-Aleppo. Nagrodą maja być wielkiej urody widoki dla nas i frajda z pociągu dla Maxa. W Latakii – wielka niewiadoma, więc proszę, trzymajcie za nas kciuki. Za trzy dni zaczynamy zniżać się do Damaszku, a tym samym – zbliżać do Warszawy.


Rzecz o syryjskim naleśniku i nie tylko...

Już wczoraj wspomnieliśmy o zabójczej porcji syryjskiego naleśniora. Na sam ich widok ślinka leci i od przyjazdu do Hamy obiecaliśmy sobie takie na śniadanie. Ale do rzeczy – naleśniki i inne wyroby oparte na tej bazie są produkowane w wyspecjalizowanych punktach – czystych, przestronnych z chłodniczymi ladami pełnymi pyszności. Ale uwagę przyciąga bok sali prawie tak duży jak część dla klientów: tu na białych lekko poobijanych metalowych taboretach jest rozwieszone ciasto. Taborety to okrągłe konstrukcje sporej średnicy ok. 60cm z czterema nóżkami, ciasto jest na nie narzucone i zwiesza się fałdami po bokach i powoli się wydłuża i rośnie. Wyrośnięte ciasto smaruje się słodką masą serową i zawija w rulon, a że jest go dużo to ścianki wałka mają ok. 1cm grubości, cały naleśnik ma ok. 3cm średnicy i ok. 45 długości. Zamówiliśmy odruchowo saalasa – czyli trzy porcje. Na pierwszy rzut oka – o jak skromnie, pan wziął olbrzymiego naleśnika i odkroił z niego sześć niedużych kawałków, tyle co na spodeczek od filiżanki, całość polał syropem i posypał posypką. Kiedy powoli skończyliśmy nasze porcje, spojrzeliśmy beznadziejnie na trzecią. W każdym razie nie jedliśmy jeszcze nic aż tak sycącego i zapychającego.
Do kulinarnych odkryć ostatnich dni należą również zachwalane miejscowe mini pizze wielkości ok. 10cm świeże, pyszne ozdobione jedną prawdziwą oliwką pośrodku.


I na koniec, z rzeczy nam brakujących:
po kolejnej wizycie w ruinach odczuwamy wielką tęsknotę za szczoteczką do rąk, i pewnie, jeśli nie chcemy mieć czarnopazurzastego syna, takowa będziemy musieli jutro lub pojutrze nabyć
w krajach niezachodnich, gdzie nasz alfabet i cyfry są obce konieczny jest kalkulator, jako tłumacz przy zakupach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz