niedziela, 14 listopada 2010

Damaszek


Zanim zacznę cokolwiek, zapewniam: Syria nam się bardzo podoba, Damaszek również, nawet po zauważeniu zaprzyjaźnionego karalucha w naszym pokoju. Max na szczęście zdążył wcześniej zasnąć, bo z pewnością chciałby udomowić zwierzątko, jak chciał dziś zrobić z całym tabunów ptaków w klatkach i śliniących się do nich kotów. Dodam na marginesie, że w Indiach karaluchów nie widzieliśmy.
Koty w Damaszku królują. Są wszędzie. Niektóre dzikie, inne, te bardziej wygodnickie, paradują w obrożach, lub z dzwoneczkami. Nie ma kotów chudych. acSą czasami brudne, ale nasze dziecko po dniu w syryjskiej stolicy trzeba było szorować, więc kotom darujemy. Koty są dokarmiane, nie krzywdzone, wchodzą sobie gdzie i kiedy chcą. Nikt ich nie przepędza, nie ma w nich lęku, co nam się bardzo podobało, choć czuwaliśmy żeby ta otwartość nie połączyła się z otwartością Maxa, bo wścieklizny leczyć nie chcemy.
Ptaki śpiewające są wszędzie: w suku, w sklepowej witrynie, oknie, balkonie, ba, klatki z ptakami stawia się nawet na samochodzie. Wolnych ptaków, z wyjątkiem dwóch stad gołębi nie widzieliśmy, ale może obecność i ptaków i kotów w parze nie idzie. Z zoologi należy jeszcze wspomnieć złote rybki, którymi handluje się na chodnikach.

Tak jak przypuszczaliśmy Damaszek w piątek – święty dzień w islamie – różni się od pozostałych. Kiedy w sobotę rano opuszczaliśmy hotel na ulicach był już duży ruch. Żadnych dantejskich scen, megakorków, konkursów kto ma lepszy klakson. Ale za ta na każdym niemal skrzyżowaniu przynajmniej jeden (uprzejmy i czarujący, naprawdę – mamy słabość) policjant pod bronią, z kałaszem albo pistoletem za paskiem, bez kabury. Też bym się zastanowiła zanim wjechałabym w czyjś zderzak. Torując sobie wózkiem drogę w tłumie poturlaliśmy się na tzw. stare miasto.
Wchodząc na suk (tutejszy dom handlowy) musieliśmy zmienić taktykę – najpierw szedł Alex z dużym aparatem, a za nim my – żeby nam dziecka tłum nie uszkodził. Synek zachwycony, zwłaszcza jak mu uliczni sprzedawcy zaczęli wszystko wciskać w łapki słusznie podejrzewając, że trudno z tych łapek będzie coś wyjąć. Wyjmowaliśmy, ale Max się nam mocno rozstroił, co będzie mało później przykre konsekwencje.

Na suku jest kolorowo a w półmroku łukowatych sklepień dominuje kicz. Sukienki jak bezy posypane srebrna posypką, koszmarne ubranka dla dzieci, burdelowa bielizna, która najwyraźniej nie szkodzi muzułmańskiej skromności pozakrywanych szczelnie kobiet. Za ciuchami bele materiałów (dominuje czerwień, bordo, złocenia – zastanawiałam się do czego jest to używane) potem stosy słodyczy, mieszanek orzechowych, inkrustowanych przedmiotów, perfum z tego i zachodniego świata, dywany, mięso na haku, mięso na ruszcie i warzywa – ale to raczej rzadkość. Przez suki przejeżdżają co i raz handlarze sokami i herbatą, przetaczają się sprzedawcy gotowanej kukurydzy na wózkach wielkości czołgu z odpowiednich rozmiarów kotłami. Ten kryty bazar bardzo Maxowi przypadł do gustu i niechętnie go opuszczał, ale kolejnym punktem programu miał być meczet. Uwielbiamy meczety za czystość, spokój i przyjazne nastawienie. Do dziś, bo właśnie w meczecie Umajidów Max dał absolutnie czadu. Było dławienie się rzucanie, prężenie, wrzaski, plucie, i łzy. Uspokajaliśmy go prawie godzinę, a pomagali nam w tym wszyscy wokół. Panie i panowie cmokali zachęcająco, przyprowadzali własne dzieci, żeby zachęcić Maxa do zabawy, podtykali słodycze, mleko, co tylko mieli. Oczywiście w przypadku Maxa uzyskaliśmy efekt odwrotny od zamierzonego, bo jak synek tylko zobaczył tłumną widownię to się jeszcze bardziej rozkręcał. Nie muszę chyba dodawać co dla rodzica usiłującego uspokoić wrzaskuna oznacza zbita ciżma doradców – długo dochodziliśmy do siebie. Znacznie dłużej niż Max.
O co poszło? My popełniliśmy błąd i nie wstrzeliliśmy się z posiłkiem. Był głodny, a jak Acher głodny to zły. Po drugie Max po całodziennej wczorajszej podróży i braku wieczornych szaleństw (nasz hotelowy pokoik jest maleńki i zastawiony, a na około ruchliwe ulice, więc go nie spuszczaliśmy z wózka) miał się w meczecie wybiegać. I biegał, aż do chwili jak zobaczył maszynę do polerowania posadzki, którą musiał po dotykać. A rodzice nie dali. To zresztą duży problem w podróżowaniu z dzieckiem: utrzymać je w ryzach, wychowywać i nie zostać publicznie zlinczowany. A Max jest empatyczny, bardzo.
W końcu, jak się uspokoił zaczął biegać slalomem wśród modlących się już wewnątrz meczetu , co nas nieco przeraziło. Obawiając się konfliktów kulturowych wyciągnęliśmy go ze świątyni „na chrupka” i dobiliśmy mlekiem. Przez ponad trzy godziny zwiedzaliśmy miasto z ciałem w wózku, które czasem tylko pochrapywało.

Stara część Damaszku jest bardzo malownicza. Część muzułmańska, żydowska i chrześcijańska są tuż obok, zupełnie różne, ale płynnie w siebie przechodzące. Wokół meczetu tętni życie. Mnóstwo ludzi, towary, sklepiki, tragarze, czarne fale gospodyń domowych przeszukujących poukładane w sterty towary. Do kobiet przyczepione są dzieci, raczej na rekach, przy nogach, z rzadka w wózkach, ale już nosidła widuje się częściej. Obok przeciskają się chłopcy donoszący towary, mężczyźni spieszący się do swoich spraw, ale chwilkę dla znajomego znajdą. Uliczki nie mają więcej niż dwa-trzy metry szerokości a i tak samochody nimi jadą, cierpliwie popychając przed sobą tłum. Kierowcy są bardzo ostrożni. Jak tylko Max wyrzucał im pod koła butelkę z piciem natychmiast się zatrzymywali i jeszcze przepraszali.
Dzielnica żydowska jest cicha, wręcz martwa. Dużo schludniejsze uliczki pozamykanych furt na podwórza wyglądają jakby je ktoś przed chwilą wysiedlił. W labiryncie murów są tylko koty i gdzie nie gdzie dzieci grające w piłkę. Gdyby nie żydowskie ogłoszenia nie wiedzielibyśmy gdzie jesteśmy.
U chrześcijan jak zawsze – tuz obok kościołów knajpy z alkoholem, zachodnimi restauracjami i witrynami jak w Paryżu czy w Rzymie. Tyle że mniejsza skala. Tez czyściej niż u muzułmanów, też ciszej, ale jakieś to wszystko sztuczne, plastikowe, jak ładna lalka barbie. Z przyjemnością i dużym komfortem spacerowaliśmy po „swoim terenie, ale wciąż mieliśmy poczucie nierealności. Może to przez obłędnie różowe słońce zachodzące nad piaskowymi murami Damaszku?

Wracaliśmy nocą, taszcząc jedzenie kupowane dla Maxa, którym syn oczywiście wzgardził. Zachodząc przypadkiem do biura turystycznego usłyszeliśmy, że w najbliższych dniach możemy mieć problemy ze znalezieniem hotelu, bo przez święta pielgrzymi okupują całą infrastrukturę. Chcieliśmy przygody – mamy ją. Trzeba było się zastanowić jak sobie jej życzyliśmy. W najgorszym razie czekają nas noclegi w horrendalnych cenach, ale może w wyższych standardach odpoczniemy. Zanim komfort nas zaboli usiłujemy się nauczyć tutejszych pieniędzy i idzie nam – znaczy Alexowi – coraz lepiej, ale jeszcze nie jest dobrze.
Zaczęłam karaluchem i skończę podobnie – normy higieniczne mamy tragiczne. Max uwielbia się kłaść na ziemi, bawić w pieska przynosząc różne rzeczy w paszczy. Je palcami, które, mimo że w każdej nadarzającej się okazji staramy się myć ręce, są pod koniec dnia czarne. Mamy nadzieję, że za czysto go nie chowaliśmy i się uodpornił w Polsce. Na razie dobrze się trzyma.




Czego nam brakuje, czyli zapiski mądrych po fakcie, cd.:
– odkażacz do rąk w żelu
– plastikowe pojemniki na posiłki Maxa
– polewaczka – bo duży kubek służy do gotowania wody
– choćby nie wiem co, jeśli Maxa nie wsadzi się z rana w komunikację w której zaśnie przedpołudnie musi być do szaleństw. W ciągu dnia musi być dwa razy spuszczany na chodzenie i swobodne zabawy – i pod tym kontem będziemy teraz szukać hotelie
– teksty do bloga na nagrane na pendrive do kafejki internetowej muszą być w formacie txt bo inaczej są problemy.

Dziś jedliśmy:

– Max radośnie zaczął poranek od pysznego obranego jabłka które pojadał do filmu,
– Po histerii w meczecie koło południa pierwszy raz mieliśmy coś z Basią w ustach (oprócz picia), ale było to coś absolutnie pysznego – wyobraźcie sobie bułeczkę z ciasta jak francuskie skrzyżowane z drożdżowym, wielkości ciabaty. Wewnątrz jest pusta ale nadziana białym twarożkowym serem na słono i posypana czarnuszką – absolutna pycha.
– Następnie kupiliśmy wielką pakę tutejszego chleba czyli jakby cieniutkich spodów do pizzy, średnicy dobrych 35cm, wilgotnych i bardzo smacznych.
– Max zjadł (przepraszamy Mamę Grażynkę w tym miejscu) porcję frytek – ambitny plan na jutro znaleźć coś co będzie jadł i co będzie mu smakowało a nazwy się nauczymy.
– Sok w butelce jest smaczny i tani w miarę – idealny dla Maxa.
– W wieczornych bajkowych sukach, oświetlonych fioletowym światłem zachodzącego słońca Basia za całe 4zł ,w przeliczeniu dostała prawie kilogramową torbę orzechów w karmelu rzeczywiście pysznych.
– Smaczek dnia podpatrzony na jakimś menu – Spaghetti Carbonara lub Spaghetti Polonese.

Starter po raz kolejny


Jako że były problemy z poprzednim wpisem przez syryjskie robaczki - repeta plus foto

W mgnieniu oka
Oszołomieni, zmęczeni ale „u siebie” - tak krótko można by określić dzisiejszy dzień. Trudno nawet podjąć decyzję o czym pisać. Jadąc z lotniska pod Damaszkiem do miasta wciśnięta między opatulonego Maxa, który siedział pod klimatyzacją a Alexem umierającym z gorąca od strony korytarza myślałam, jak tu ugryźć temat, żeby Wam przybliżyć nasze przygody. Będzie pokaz slajdów (nie zrobiliśmy dziś w zasadzie ani jednego zdjęcia) poprzedzony peanem na cześć naszego syna, który w zasadzie jako jedyny z naszej trójki zachował zimną krew. Ale będzie dobrze – lecąc do Damaszku przefrunęliśmy pod tęczą!

Wyjazd z dzieckiem był naszym marzeniem i w zasadzie jedynym sposobem na połączenie tego co było kiedyś z tym co jest teraz. Chojraczyliśmy strasznie, co to nie my. Ja wysiadłam w noc poprzedzającą wyjazd, którą spędziłam na wyobrażaniu sobie koszmarnych sytuacji na jakie być może wystawiliśmy syna. Sztywna broda i mdłości jak przed maturą. Rano przeszło na rzecz absolutnego opanowania i stanu zen. I dobrze, bo mój absolutnie opanowany i spokojny mąż jasno patrzący w przyszłość dostał napadu rodzicielstwa i trząsł się jak galareta: spóźnimy się, jak to będzie, co z samolotem, jak na miejscu – aż przykro było patrzeć.
Max wstał jak skowronek o piątej, wykąpał się, ubrał, pobawił i zaczął nas popędzać że bagaże czekają. Żadnych scen, zero fochów.
Na lotnisku, kiedy Alex nerwowo przechodził kontrole, ogarniał sprzęt i snuł czarnowidztwo, a ja usiłowałam nie spać na stojąco, Max bawił się na placu zabaw i podziwiał samoloty za szybą.
W samolocie grzecznie się z wszystkimi witał, pozwalał zaczepiać i dotykać (uwaga!!!!-mój niedotykalski syn grzecznie daje się obcałowywać i głaskać Syryjczykom!). Pasy nie stanowią żadnego problemu – posłusznie, a nawet ochoczo je zapinał. A ponieważ mieliśmy szczęście mógł siedzieć dumny jak paw sam na własnym fotelu, choć nie za długo, bo z mamy kolan więcej widać. O mało nie dostaliśmy zawału, kiedy w Warszawie okazało się już po zapięciu pasów, że postoimy bo pogoda straszna. Spodziewaliśmy się dzikich wrzasków, wyrywania z fotela z fotelem włącznie. Nerwowo pytałam Alexa ile jeszcze do odlotu, kiedy Maxiul słodko przeglądał zdjęcia rodzinne i katalogi. Oba starty przespał – zasypiał jak tylko samolot zaczynał kołować. Spał koło godziny po czym z zainteresowaniem przyglądał się temu co za oknem i w samolocie. Przy trzygodzinnym odcinku Wiedeń-Damaszek zaczął pod koniec wymiękać, ale spacyfikowaliśmy go bajką i spacerem do toalety. Lądowania na trzeźwo z radością oglądania nowego świata. Jak zobaczył Syrię z góry to go zatkało. Nas też, bo szukaliśmy jakiegokolwiek miasta a tu piach po horyzont, ale o tym później. Jak się odblokował to zaczął tokować z wrażenia. A już najbardziej nas rozłożył zupełną odpornością na warunki lotu, który w obu przypadkach do komfortowych nie należał. Trzęsło i szarpało a Max wtedy uderzał się w nóżki albo podskakiwał i wołał hophop. Kiedy my zwijaliśmy się przez zmiany z ciśnieniem on zdawał się nic nie odczuwać. Grzecznie czekał aż wszyscy wysiądą z samolotu i żegnał personel pokładu...Podmienili mi dziecko!
Co do higieny: jak tylko dotknął ziemi syryjskiej pocałował ją. Dalej było tylko gorzej....

Co do Syrii:
Tak jak pisałam na wstępie – absolutnie jesteśmy oczarowani. Zacznę od porównania: każdemu kto był w Indiach Syria się spodoba. Kogo Syria zniechęci, ten od półwyspu Indyjskiego powinien trzymać się z daleka. Przepraszam za porównanie, ale jest nam ono najbliższe. Syryjska Republika Arabska to takie skrzyżowanie obrazków z Iraku z klimatem Indii. Dodam tylko, że jak na razie Syrii z czasów Wielkiej Syrii czy krzyżowców nie zdążyliśmy zobaczyć. Nasza Syria jest popielata i, mimo swych niewielkich kształtów, niezwykle rozlana. Horyzont niknie gdzieś daleko z rzadka poprzebijany górami. Duże są i samotne. Wszystko leniwie stoi – od lotniskowej skarpety w biało-czerwone pasy, która wiatru to chyba nigdy nie widziała (dodam – 28 st. w cieniu), przez rzędy podniebnej flotylli syryjskiej, zakurzonej i wyraźnie znudzonej, leniwie snujących się pasażerów wracających do domu aż po gnuśną muchę, która postanowiła podróżować na Maxiu. Młody był zachwycony bo ganiał ją palcem i nadążał!
Kolorów Indii ani śladów. Hinduskiej histerii, drobnego pośpiechu, naganiactwa nie ma. Po przejściu przez lotnisko i przystanek autobusowy czułam się wręcz zrelaksowana. Jest bosko – spokój, monotonne dźwięki, nikt z nikim nie dyskutuje za pomocą klaksonu, przez ulice przechodzimy bez problemu, nikt nas nie zamęcza. Co najwyżej zapytaj skąd Alex jest, bo taki „swój”, jak ma na imię Max i że Barbara to arabskie imię. Żadnego dociekania, wymiany adresów, historii wyciskających łzy z oczu o dzieciach, co je trzeba utrzymywać. Jak na razie Syryjczycy to naród sympatyczny ale zdystansowany, nieśpieszny i konkretny. Tylko w normalnych językach nie rozmawia, co przyprawia nas o ból głowy. Jak już nawet znajdzie się kogoś kto twierdzi, że zna angielski to okazuje się, że na poziomie przedszkolaka. Dramat. Alex po arabsku zagaduje – i to, jak się okazało błąd, bo oni zachęceni zaczynają klachać po swojemu a my nic. Płacimy za to frycowe, jak to zwykle bywa na początku, tym bardziej, że przez opieszałość wizową ani hotelu nie zabukowaliśmy ani też zbytnio się nie przygotowaliśmy. Boli, oj, boli jak na nasz plecakowy budżet.
Mimo że my ociekamy potem Syryjczycy mają tu jesień i w te upały obnoszą się w kurtkach. Panie albo klasycznie chowają swe wdzięki pod czarnymi sukniami (wystawiając na widok jedynie odjazdowe buty od srebrno-różowych trampek, po boskie szpilki) , albo wyglądają jak miss wioskowych imprez w wersji: czarne włosy, mini, opięta skóra gdzie się da i makijaż, który mógłby regulować ruch w mieście. Panowie w galabijach, ale nie obsesyjnie, zarośnieci, nie narzucający się, obojętni (choć Alex mnie cały czas strofuje, że się gapią) na obcych.
Nie ukrywajmy – jest syf. Ale nie indyjski, mimo że słodko-brudny zapach unosi się w powietrzu. W pokojach, restauracjach, autokarach jest czysto. Ale Syryjczykom nie przeszkadzają śmieci – ba, chyba wręcz je lubią, bo jak inaczej wytłumaczyć widok wielu rodzin piknikujących na rozkładanych krzesełkach, na dywanach, kocykach, samochodowych maskach z fajkami wodnymi i grillem przy drogach szybkiego ruchu tonących w śmieciach? Nasza gdańska to dla nich byłby szczyt rekreacyjnej rozkoszy. Najwidoczniej śmieci nie widzą, a przy najmniej nie uznają ich za nieczyste.
Nam się mimo wszystko tu podoba, i choć dziś mieliśmy chwile zwątpienia, cieszymy się na kolejne dni.


Mądre rady na przyszłość:
koniecznie pakiet zdjęć rodzinnych ku rozrywce dziecka, bezpieczeństwie i sposobie na tubylców
żadnych zabawek podczas przekraczania kontroli i geatów
małych figurek nigdy nie za mało
odtwarzacz dvd/netbook przyjacielem każdego podróżującego rodzica
Maclaren jest cudowny jako pojazd w dalekiej podróży beznadziejny jako muł
koniecznie pakiety do przewijania u każdego rodzica
super rozwiązanie na podróżne czekanie – małe katalogi np. duplo, albo playmobil zbawi setkami maleńkich historyjek. Mała rzecz a cieszy
do samolotu obowiązkowo kocyk
w kraju gdzie nic nie rozumiesz w sensie cen i napisów konieczny mały kalkulator


Uwagi:
dyskryminacja nie tylko ma barwy biało-czerwone. Na lotnisku w Wiedniu przewijak jest tylko w damskiej toalecie
dla arabów w samolocie rejsowym nie ma filmu z procedur bezpieczeństwa ale są filmy z półnagimi surferkami

Dziś jedliśmy:

Dwie kanapki kupione na Okęciu za 33zł (!).
Muffinki czekoladowe lepko sypkie – mistrzostwo świata w wydaniu LOT-u wszyscy byli ubrudzeni.
Danie ciepłe Austriackich linii lotniczych – czyli... gołąbki na osobno, (jak zauważyła Basia gołąbki w samolocie) w małym opakowaniu starannie podzielona kapusta, wyrób mielonopodobny o smaku trocin, i kartoflane paskudztwo, całość popita przepisową plastikową filiżanką wody.
W Damaszku po wymianie pieniędzy u cinkciarza wskazanego za pośrednictwem zamiatacza przez policję w bramie (historia do opowieści), zjedliśmy ucztę -
I tak Max spałaszował talerz frytek, my zjedliśmy Kebab Aleppo, Sałatki i Marynowane Pyszności i Steka – za całość zapłacił z palpitacjami Alex 1000 funtów syryjskich
Max w drodze do hotelu zapoznał się z pierwszym bananem nie pochodzącym z tesco
Wieczorem popiliśmy garść leków herbatą grzaną grzałką na lodówce co to ją mamy w pokoju i Alex z rozpaczy po obiedzie zjadł resztkę zdechłej kanapki i rozpapraną po Basi torebce czekoladkę

Przepraszam za chaos, ale czasu jest mało, a wrażeń wiele. Alex robi nocne zdjęcia rozświetlonego Damaszku, Max chrapie, a ja, pogryziona przez komary (nikt tu nie widział komarów ale mnie pogryzły!) idę spać.
Do zobaczenia wkrótce!