niedziela, 28 listopada 2010

Szopping w Damaszku


Zakupy to istotna część podróżowania. To jak ludzie handlują, co sprzedają, co kupują dużo może powiedzieć o odwiedzanym kraju. Oczywiście to co się kupuje jest w dużej mierze zależne od barier finansowych, zasobności portfela i pojemności bagaży – w naszym przypadku plecaków.
Ale jakby źle nie było, miło jest przywieść bliskim coś z podróży, coś do domu, co bardzo trafia w gusta, lub po prostu uprzyjemnia lub czyni wygodniejszym życie. Generalnie lubimy wracać z plecakami pełnymi wspomnień. O ile jest w czym tę pamięć przechować.

Suki w Damaszku są reklamowane jako czarujące i wyjątkowe miejsce na zakupy znane na całym Bliskim Wschodzie. Owszem, rozległe są, kolorowe również, z egzotyką w porównaniu z Azją już trochę gorzej. Taki wielki i estetyczny Ś.p. Stadion Dziesięciolecia. Można tu kupić wszystko: od wykałaczek, noży, wyciskarki do soków, robotów kuchennych, giętarki do drutu, kosiarek spalinowych, klimatyzatorów, przez zabawki, kosmetyki, perfumy, dywany, pościel, zeszyty, owoce, warzywa, mięso, słodycze, ubrania i zachodnie w wersji mega-kicz i zwykłe
bliskowschodnie i cepeliowskie, mydła z Allepo, naturalne pumeksy, nargille i czego tylko człowiek może zapragnąć według wyobraźni Syryjczyka. Rozpiętość cenowa – bez granic – dla każdego coś dobrego się znajdzie.
Niestety, z ręką na sercu, niewiele byliśmy w stanie tu znaleźć z naszą wydolnością finansową i poczuciem estetyki (i wyobraźnią przestrzenną – przecież gdzieś to wszystko trzeba upchnąć w domu. Generalnie Alex nie rozumie problemu.). Kicz, kicz i raz jeszcze kicz, a jak nie kicz to rzeczy „niewiadomodoczegomogącesięprzydać”, które przy pierwszych większych porządkach wyrzuca się z domu. Bez sentymentu.

Od dziesiątej niemal do szesnastej w sobotę i kolejne pięć godzin w niedzielę snuliśmy się w poszukiwaniu czegoś, co oko może zadziwić a przynajmniej rozbawić. Czegoś co znajdzie miejsce nie tylko wśród piasków syryjskich ale i w zaśnieżonej Polsce. Emocje sięgały zenitu, nogi odmawiały posłuszeństwa, mieliśmy mocno dość.

Najgorszym wyzwaniem były prezenty dla dzieci. Sklepy z zabawkami są wszędzie, z niemal takim samym zestawem zabawek, głównie made in china. To made in china to właśnie przekleństwo syryjskich suków, nie tylko z dziecięcym asortymentem – tanie, tandetne i bezpłciowe – jest wszędzie. Kluczenie wśród stert samochodzików, lalek, misiów, i innych dziecięcych marzeń, było koszmarem. W tym wszystkim Max był bardzo dzielny, bo na nasze szczęście jest przekupny – za cenę wejścia do sklepu z zabawkami i wyjścia z nowym nabytkiem bez fochów zniósł cały zakupowy maraton, zakończył go co prawda całkowitym przesikaniem siebie i wózka żeby rodzicom za lekko nie było.

Podobny problem był z wymarzonym przez Alexa tutejszym różańcem, który musiał być dokładnie „taki”. Alex chodził od stoiska do stoiska, dotykał, macał, przebierał koraliki a my za nim. Generalnie im dłużej chodziliśmy tym wolniej. Zakupy skończyliśmy tocząc się przez suki w tempie żółwia. Znamy już tam każdy zaułek.

Wróciliśmy do hotelu zmachani z nędznymi łupami. Gdzie zarzucone zdobyczami łózko w hotelu w Indiach? Kolorowe i ładne wyroby? Wysmakowane dziwadła i zagadkowe przedmioty – przed nami leżało kilka torebek z trudem wyszperanych niespodzianek. Najbardziej zadowolony był Max bo przytachał zestaw lotniskowy, ohydnie plastikowy i tandetny, który wielce go uszczęśliwił, a nam zapewnił spokój na dłuższą chwilę.

Wykorzystaliśmy go na wspomnienie o córce Pustyni, (arab. Sainia)– tak miała na imię matka dziewczyny, którą spotkaliśmy wczoraj w Bosrze. Dziewczyna miała może dziewiętnaście lat, inteligentna, ubrana z zachodnia, ze słabym angielskim ale dużą potrzebą komunikacji. Podeszła oczywiście do Maxa, ale jakoś tak rozmowa się zaczęła. Okazało się że studiuje francuski, ale tylko w piśmie (i tak wyzwanie dla kogoś kto jest przyzwyczajony do arabskiego) co nas bardzo zaskoczyło. Pytała, gdzie byliśmy, co widzieliśmy – w Syrii i na świecie. Sama bardzo chciałaby wyjechać ale nie ma szans, bo jak twierdzi, Syryjczycy mają problemy z podróżowaniem. Dziś zresztą zobaczyliśmy na własne oczy ich wydział paszportowy z drewnianymi strażnicami, policja pod długą bronią, generalnie, niezbyt przytulne miejsce, nie wyglądające na wydające jakiekolwiek pozwolenia ot tak.

Za ograniczeniem poruszania się Syryjczyków, za policyjnym nadzorem niemal na każdym kroku, za cenzurą i pewnie kilkoma innymi rzeczami, których nie mieliśmy okazji zobaczyć lub o nich usłyszeć stoi prezydent Baszer Asad, syn Hafeza. Ten sam, który najprawdopodobniej stoi za bez problmemowym dostępem mieszkańców do wody (woda jest wszędzie, za darmo, czysta), który zezwala na różnorodność religijną,nie dopuścił do islamizacji kraju, a teraz zgadza się otwierać kraj dla zachodnich turystów i powoli otwiera dostęp do internetu, choć okrojony. Prezydent i jego ojciec towarzyszyli nam wszędzie spoglądając dobrotliwie i zarazem czujnie z tysięcy bilbordów, plakatów, plakietek i naklejek – inteligentni, poważni, opiekuńczy. Spotykaliśmy ich w całym kraju, potężnych, odlanych z betonu, w wianuszku z fontann lub palm i soczyście zielonych trawników. Niedostępni – w stolicy wręcz nas poinformowano, że do pomnika zbliżać się nie wolno.
Nic o nich nie wiemy, bo nikt nam o nich nic nie opowiadał. Nikt się nie skarżył i nikt ich za nic nie chwalił. Nawet w Hamie zmasakrowanej kilkadziesiąt lat temu śladu po tym fakcie nie było żadnego. Po prostu w tym kraju o polityce się nie mówi. Tyle od środka, bo od zewnątrz Syria to istotny gracz na bliskowschodniej scenie politycznej.


To najprawdopodobniej ostatni list z naszej podroży. Kończy się nasza syryjska przygoda. Nie ukrywamy – Indie do końca to nie były (o czym za chwilę jak z tym końcem było), ale wiele się nauczyliśmy o podróżowaniu z dzieckiem, kilka razy dech nam zaparło przed potęgą starożytnych, i znów zatęskniliśmy za domem i bliskimi, co zawsze dobrze robi.
Co do Indii – kilka godzin temu mieliśmy okazję stać tuż przy ich samym centrum. Na sukach weszliśmy w jakieś zamieszanie, a zanim policja się zorientowała, my wcześniej zauważyliśmy że stoimy w konwoju wiozącym prezydent Indii, a dokładnie przy drzwiach jej samochodu. Pokazuje to oczywiście stan sił bezpieczeństwa obu krajów, ale mimo wszystko miło było popatrzyć na wystrojonych wojskowych o hinduskich twarzach z tak, wręcz intymnej odległości. Ze względu na wizytę indyjskiej delegacji centrum miasta zostało zablokowane, co tylko ułatwiło nam dalszy spacer ruchliwym niedzielnym Damaszkiem.

Wracamy brudni, zmęczeni, poobijani ale pełni opowieści którymi chętnie się podzielimy, bo zapobiegliwie nie wszystkie przygody i obserwacje Wam przekazaliśmy. Przywozimy też zdjęcia, wstępnie przebrane, ale na zdroworozsądkowy pakiet trzeba będzie jeszcze poczekać. I tak nie jest źle – jeden aparat nam się zepsuł.
Jak tylko się odmoczymy, odeśpimy i dopierzemy chętnie się spotkamy.
Buziaki i do zobaczenia

Basia, Alex i Max

Ostatnia wyprawa


Nie tylko Max nie wygląda na swój wiek w Syrii. Taksówkarze dopytujący się Alexa o żonę kręcą tylko głowami, kiedy słyszą ile mam lat. Nie chcą uwierzyć. Nic dziwnego, ich siostry, matki, żony wyszły za mąż koło dwudziestki. Zaraz potem zaczęły maraton porodowy – czworo, pięcioro dzieci to standard, siedmioro też nikogo nie dziwi. Jeśli dodać do tego uciążliwy klimat i trudy życia w Syrii to nawet kilka lat stresów nie jest w stanie człowieka tak zniszczyć. Syryjczycy bardzo szybko się starzeją. Krótko trwa ich dzieciństwo, a młodość szybko przechodzi w dojrzałość. Nie znam statystyk, ale po ilości wypalanych przez nich papierosów sądzę, że długo nie żyją.

Tym razem w ramach okupowania okolic lotniska, czyli kolejnego dnia w Damaszku, pojechaliśmy do Bosry. Zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od stolicy a świat wygląda zupełnie inaczej. Zamiast kamienistej pustyni tonącej w beżach, czekoladowo-ruda gleba. Góry zostawiliśmy za sobą po pół godziny jazdy i wjechaliśmy na wielką równinę. Po raz pierwszy zobaczyliśmy regularne pola, zaorane starannie, sady, olbrzymie stada owiec pasące się na pastwiskach. Domy w tej części kraju są mniejsze, parterowe, choć często na palach. Mają duże ganki pomalowane w jaskrawe kolory. Drogi są węższe i dużo częściej można na nich spotkać motocykle.
W środku tego wszystkiego leży Bosra – bazaltowe ruiny miasta z potężnym teatrem (jednym z największych w całym Imperium Romanum), który był w stanie pomieścić do dwunastu tysięcy widzów, a wystawiano w nim prawdziwe tragedie, w których po długich okresach prób bohater ginął na scenie w jak najbardziej rzeczywisty sposób.
Teatr jest olbrzymi. Po wejściu na 37 rząd widowni przykleiłam się do ściany i bałam ruszyć. Żadnych barierek, tylko strome schody i rzędy siedzeń tak mniej więcej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Jeszcze gorzej czuł się Alex, bo to on zajmował się Maxem, który nic sobie nie robił z niebezpieczeństwa.
Trochę nie miał czasu na lęki, bo dziś robił za prawdziwą gwiazdę. Na scenie teatru w Bosrze ustawiła się długa kolejka fanów z fantami w ręku, żeby zapłacić nimi za fotografię z naszym synem. Łaskawie zezwalaliśmy. Nawet na mnie skapnęło nieco splendoru, jako matce bohatera – kto nie zyskał uznania Maxa chciał sobie strzelić zdjęcie ze mną. Alex, jako że wygląda jak autochton, nie miał przy nas szans.

W ogóle, to nie był dzień Alexa. Ja swój kryzys miałam w Latakii a on przezywa go teraz, w Damaszku. Mąż od rana był niepozbierany. Razem z Maxem leniuchowali w łóżku do późna oglądając bajeczki. O Bosrze nawet słychać nie chciał, bo daleko, za drogo, bo piątek, święto. Jak już siłą udało się go wyciągnąć z hotelu, to padł ofiarą taksówkowego oszusta, który wciskał mu kit, że w piątek żadne autobusy nie chodzą, że owszem, do Bosry to on nas za sto dwadzieścia dolarów zawieść może, a jak zaczęłam protestować to wysadził nas gdzieś w mieście twierdząc że to opustoszały dworzec. Alex wolał uwierzyć taksówkarzowi niż własnej żonie, więc poniósł zasłużona karę skrzywdzonego oszukanego.

Jeśli chodzi o taksówkarzy, hotelarzy, specjalistów od rozrywek turystycznych to zawsze warto pamiętać o specyficznym języku używanym przy tej okazji. Wygląda to mniej więcej tak: oferent, np. Sprzedawca Prawdziwych Antyków (czytaj sprzedawca pamiątkowego shitu) oferuje nam „autentyczne, jedyne prawdziwe” monety z czasów rzymskich. My jako turyści powinniśmy oglądać je z wielkim zainteresowaniem, zapominając o rozsądku, jakim frajerem musiałby być sprzedawca oryginalnych monet oddając nam je za bezcen ok. 200 syp. Staramy się nie zauważyć świeżych śladów po odlewie monet i szlifowaniu na współczesnej maszynie oraz kiepskiej jakości patynowania. Czasem zdarza się turysta nie grający fair – Alex, który dokonuje zdemaskowania oszusta wytykając mu fałszerstwo. Wytrawny sprzedawca nie da się zbić z tropu. Z niezmąconym spokojem, czasem wręcz z uznaniem, gratuluje Alexowi oka i wciąga malutki pakunek „nie dla turystów” z nieco lepiej przygotowanymi fałszywkami w cenie – arabic price . Do dobrego tonu należy monety obejrzeć, pozachwycać się po czym uprzejmie odmówić tłumacząc, że nie ma się pieniędzy. Zadowolony sprzedawca powinien jeszcze spróbować się targować, ale już bez przekonania, po czym pożegnać się wylewnie z kulturalnym potencjalnym kupcem. Alex uwielbia takie sytuacje.

Powrót z Bosry to znów przygody. Taksówkarz chce nas zabrać za podwójną cenę, z której bardzo szybko schodzi. Po tym jak wsiadamy dosiada się z przodu drugi facet, wielki jak niedźwiedź i zaczyna się rajd, teoretycznie w stronę Damaszku. Ale obaj panowie dziwni jacyś, zadają nietypowe pytania, są dość nerwowi. Samochód to pędzi do przodu, to się cofa, kluczy – generalnie jest nie fajnie, ale mąż znów nie słuchał żony, tylko lazł w co mu podtykali. W kulminacyjnym momencie, po brawurowym cofaniu na zjeździe na autostradę, przytrzymując uchylające się drzwi panowie skręcają w ciemny zaułek który na szczęście jest tylko na lewo prowadzoną stacją benzynową.
Przygoda kończy się niewinnie – panowie nie najlepiej znają Damaszek, bo są nie tutejsi. To uchodźcy z Palestyny, jakich najwyraźniej tutaj nie brakuje. W konflikcie palestyńsko-izraelskim Syria staje oczywiście po stronie Palestyńczyków wspierając ich ten lub inny sposób. W Damaszku jest nawet rozkręcana turystyka palestyńska. Za jedyne 2500 tys. syp można się wybrać do strefy zdemilitaryzowanej żeby zobaczyć, co wojska izraelskie zrobiły z meczetami, szpitalami i szkołami.

Do wyjazdu zostały nam w zasadzie dwa dni, które zamierzamy spędzić w Damaszku. Zaczęliśmy powoli przygotowywać Maxa do powrotu. Ze zrozumieniem wysłuchał naszych najbliższych planów, szczególnie spodobał mu się motyw kupienia nowej zabawki na drogę. Ale najbardziej ucieszył się ze spotkania z rodziną. Dwa razy kazał sobie powtarzać kogo spotka po powrocie. W dodatku, najwyraźniej zmotywowany moimi uwagami, że babcia się zapłacze jak go zobaczy, Max od trzech dni zaczął jeść. Każdego dnia wpycha w siebie coraz więcej, więc jest szansa, że dziecko przywieziemy w miarę w normalnym stanie.

I na koniec uwaga, jaka pojawiła się po rozmowach z innymi turystami. Z Syrią jest taki problem, że jest za droga na tanią turystykę, a na drogą nie ma wystarczającego zaplecza. Ceny podane w przewodnikach są często nieadekwatne do rzeczywistości, a oferowany standard odbiega od oczekiwań ludzi z zachodu. Syryjczycy zresztą nawet nie za bardzo czekają na zachodnich turystów, zwykle preferujących low-costowe podróżowanie, albo przyzwyczajonych do znanych im standardów kilku gwiazdkowych.

Nasi gospodarze przyznawali sami, że czekają na zamożnych Saudyjczyków, albo niewymagających przybyszów z Libanu czy Jordanii. I póki Syria tego nie zmieni nadal będzie marginalnie traktowana jako ewentualny kierunek wyjazdów dla mieszkańców Europy czy Ameryk.

Boska Malula


Są takie chwile w życiu, kiedy śmiem wątpić w inteligencję, a przynajmniej wyobraźnię mojego męża. Przemierzając Syrię z Maxem dzielimy się: jedno ma dziecko, drugie fotografuje. Zwykle prowadzi to z dzieckiem, choć czasami fotograf też ma prawo wyboru.
- Za tą kobietą w czarnym – krzyczy z odległości dziesięciu metrów mąż do mnie, Maxa i wózka. Wokół tłum, hałas, chaos. Równie dobrze mógłby wrzeszczeć: za żółtą taksówką! - w Nowym Jorku, za tą dziewczyną w sari – w Dheli, czy za facetem z czarnym parasolem – jakich podejrzewam obecnie tysiące jest w Warszawie. Kobiet w czarnym jest tu mnóstwo (powiedziałabym, że jak psów, ale psy to od przylotu widziałam zaledwie cztery), w zasadzie to takie małe czarne dziury, u których czasami nawet oczu nie widać, bo welon wkładają, a i dłonie chowają za rękawiczkami. Więc gdzie mam skręcić?!

Drugi dzień drugiego dnia w Damaszku i znów przyjemne zaskoczenie. Z powodów oszczędności i zmęczenia podróżami samochodowymi (o czym dalej) przemieszaliśmy się dziś po mieście zupełnie na własną rękę i na duże odległości. Mniej więcej jakby przejść z Żoliborza na Mokotów. Trafiliśmy do Damaszku z lat 30-40, wczesnego modernizmu, jaki znamy głównie z czarno białych filmów z Eugeniuszem Bodo. Nie była to ani ruchliwa, zaśmiecona i wiekowa starówka z naszych pierwszych odwiedzin w stolicy Syrii ani też nowoczesne city. Przechadzaliśmy się czyściutkimi uliczkami, pięknie zadrzewionymi, przypominające skrzyżowanie Saskiej Kępy ze starym Mokotowem. Cicho, kulturalnie, uczynni Syryjczycy otworzyli nam sklep tylko dlatego, że Alex był spragniony. Jedno z przyjemniejszych popołudni naszej wyprawy.

Był tylko jeden minus – za nic nie pasowaliśmy do otoczenia. Mijali nas eleganccy ludzie w mniej lub bardziej tradycyjnych strojach, czyściutcy, świeży, pachnący. A my właśnie wysiedliśmy z mini-busa w którym jechaliśmy przez ostatnią godzinę w ponad dwadzieścia osób, zajmując razem z Maxem, wózkiem i małym plecakiem dwa malutkie miejsca. Zapomnieliśmy że mamy nogi. Wojskowe buciory, bojówki, całodzienne koszulki mieliśmy utytłane w pyle i zalane sokiem. Bynajmniej nie wracaliśmy z pustynni, a z wycieczki do sanktuariów św. Tekli i św. Sergiusza w Maluli.
Wiedzieliśmy, że w położonej wśród gór Maluli będzie trochę chodzenia, ale nie przypuszczaliśmy że trafimy do fantastycznego kanionu, który przez godzinę prowadził nas z jednej świątyni do drugiej. Max wył ze szczęścia. Pro forma staraliśmy się go wyciszyć i otrzepać przed wejściem do kościołów (św. Sergiusz jest jednym z najstarszych konwentów chrześcijańskich na świecie, i jeśliby wyciągać wnioski z wielkości drzwi dopasowanych do wyznawców, to nieźle nam ludzkość podrosła), ale niewiele to dawało oprócz tworzenia wielkiej chmury pyłu. Max po skałach wdrapywał się a potem się z nich sturliwał, zjeżdżał, zeskakiwał. Z trudem i z użyciem siły udało nam się go odciągnąć. Żeby nie było: nie on jeden. Syryjczycy, których spotykaliśmy po drodze również wyglądali jakby się w mące wytarzali.

Sama Malula jest również przyjemna. Biało-niebieskie ściany domów doklejonych do skał, stające jedne na drugich. I koty, chyba najbardziej bezczelne od dotychczas spotykanych. Tym razem Alexowi nie udało się mnie odciągnąć i wygłaskałam trzy kolorową kotkę. Z kotami u Syryjczyków jak z dziećmi – dużo mniejsze niż w Polsce. Max jest przez Syryjczyków typowany na 4-5 lat!

Nie wiem, kiedy uda mi się opublikować kolejne informacje. Alex, najprawdopodobniej dlatego, że jest mu zbyt dobrze, zaczął się martwić o finanse i wprowadza drakońskie oszczędności. Zauważyliśmy, że w podróży z dzieckiem zawsze jedno się martwi – jak mi jest dobrze, to Alexowi robią się zmarszczki i odwrotnie. W każdym razie kolejny list będzie najpóźniej w niedzielę, w dzień przed naszym powrotem.