piątek, 19 listopada 2010

Pępek Syrii


- Welcome, welcome! - jeszcze żadne miasto nas tak serdecznie nie powitało jak Hama. Należało się nam, bo dziś przeszliśmy test podróżowania jak „lokalsi”. Łatwo nie było, ale bardzo zabawnie.
Do Palmiry łatwo dojechać, ale wyjechać można w zasadzie tylko do Damaszku i Hims – paskudnego miasta znanego głównie jako węzeł komunikacyjny Syrii. Dlatego większość turystów podróżujących na własna rękę właśnie Palmirę zostawia sobie na sam koniec. Takie też były nasze plany pokrzyżowane przez upały i święto. Dwa i pół dnia na pustynię i ruiny to mało, ale nasz pokoik był stanowczo zbyt mały dla Maxa, ulica zbyt ruchliwa a do ruin jednak kawałek trzeba było iść. Tak więc po uroczej kolacji, której główną atrakcją był Max, zaczęliśmy zastanawiać się jak i gdzie jechać dalej. Celem było Aleppo. Możliwości komunikacyjne dość marne – albo całodzienny rajd samochodem przez pustynię w cenie naszych tutejszych trzech dniówek albo z przesiadkami – koło siedmiu godzin autobusami. I na tym by się skończyło gdyby nie „połowinki” urządzone nocą przez Maxa.

Nasz kochany syn postanowił uczcić połowę podróży wielką draką, którą rozpoczął o drugiej w nocy a skończył kiedy słońce już wstało. Powodów nie znamy nadal. Dziecko jest zdrowe i nie wykazuje oznak zmęczenia. Dodam, że w ramach atrakcji zasikał siebie, swoje łóżko a i matce się oberwało. Nic więc chyba dziwnego, że na długie trasy nie mieliśmy ochoty. Pozostawała Hama: odległa i zdaniem miejscowej turystycznej „mafii” (w Palmirze wszystko jest rodzinne – idź do sklepu, restauracji, taksówki mojego brata, on zrobi ci dobrą cenę, special discount my friend) niezwykle trudna do osiągnięcia dla rodziny z dzieckiem. Zawiozą nas tam taksówką brata za nasze dwie dniówki.
I znów, jak w przypadku zamku arabskiego, poszło nam w ambicje. Co, my nie damy rady? Po dwóch razach w Indiach? Niedoczekanie! I pojechaliśmy sami.

W przewodnikach polecają przejazdy autobusami firmy Kadomus – rządowego przewoźnika. I rzeczywiście, zarówno te daleko rejsowe jak z Damaszku do Tartusu, a potem do Palmiry jak i na krótszych z lotniska do stolicy jedzie się niezwykle komfortowo.
Tym razem wyboru nie było. Autobus był jaki był. Cztery koła, sterówka i stanowczo zbyt mało miejsc jak na liczbę jadących nim pasażerów. Tu władzę absolutną ma kierowca - który potrafi nawet klienta wysadzić w środku trasy, jak coś się nie podoba. Zakaz palenia obowiązuje wszystkich, tylko nie jego. A światłość z jego osoby spływa na praktykanta, jego przybocznego zwanego przez nas „rozsadzaczem” którego głównym zadaniem jest przygotowanie pojazdu do drogi, przeparkowanie go w zajezdni i obsługa pasażerów. I tu jest źródło jego władzy. Tylko pomagier kierowcy decyduje kto gdzie siądzie, komu dostawi się metalowe, rozkładane krzesełko (do niczego nie przymocowane), dla kogo można się zatrzymać a dla kogo nie. Ogólny klucz rozsadzania jest prosty: panowie po jednej panie po drugiej, razem tylko rodziny. I nic to, że kobieta z dzieckiem na ręku wsiadła, a trzech facetów rozwala się samotnie na siedzeniach, biedaczka musi stać, chyba że jej dostawkę dadzą.

Autobus przecinał pustynię długo – trochę za długo jak na Maxa przy wysiadającej klimatyzacji i awanturach z kierowcą. Łez i fochów nie było, ale synek zaczynał się już wiercić pod koniec podróży. W Hims rozgardiasz, nikt nic nie wie, a jak już się dowie, to się okazuje, że z tego dworca dalej nie pojedziemy. I zaraz gromada taksówkarzy, naganianych przez boga– kierowcę naszego autobusu, oferuje nam podwózkę. Najchętniej do samej Hamy za pół dniówki. Stanowczo za dużo, a Max ma już dość samochodów. Mimo to Alex, wreszcie w swoim żywiole, zaczyna się targować. Przelicza paliwo (40 syp za litr) na kilometry, czas, itd. Przeciwnicy odwołują się do dobra dziecka, własnej liczby potomstwa i korków. Z piętnaście minut tak się przegadywali, by na koniec wyściskać się i czule pożegnać nic nie załatwiając. Zostały nam jeszcze mikrobusy, do których przysięgaliśmy że nie wsiądziemy, zwłaszcza po tragedii z Nowego Miasta nad Pilicą. Tak jak w przypadku samochodów osobowych w mikrobusach liczba pasażerów na jaki jest pojazd zarejestrowany jest tylko punktem wyjścia. Wejdzie ile wejdzie a jedzie jak szybko ma dojechać. Horror. Ale innej drogi nie ma, pakujemy dwa plecaki, plecaczek, torbę, Maxa, nas, policjanta, urzędnika, matkę z trójka dzieci z przodu, druga z trójka z tyłu, dwóch panów, kierowca dopycha drzwi, po drodze wsiada jeszcze jeden – dwóch pasażerów i jedziemy! Pięćdziesiąt minut w spa – sauna gratis. Z środków lokomocji został nam tylko pociąg. A to już wkrótce.

Hama – pępek Syrii, omijany często przez turystów, miasto o bogatej historii, które zaledwie trzydzieści lat temu spłynęło krwią tysięcy zbuntowanych mieszkańców. Miasto wiekowe obdarte z korzeni, bo po stłumieniu artylerią powstania w 1982r. (!) niemal zupełnie została zrównana z ziemią starówka. Mimo to nam się podoba. Już jadąc do hotelu widzieliśmy niezwykle fotogeniczne ulice. Szkoda tylko, że mamy na nie jeden aparat, bo drugi nie wytrzymał kontaktu z kamieniami w Palmirze.
Po zostawieniu bagaży w hotelu (jest boski) obiedzie (przepraszam za monotonię ale na nas to zrobiło wrażenie – połowa ceny jaką płaciliśmy dotychczas! A doznania kulinarne nie do opisania) spacer nocnym miastem. Nocnym znaczy ciemnym, bo w Syrii dzień kończy się koło siedemnastej, w ciągu zaledwie kilkunastu minut. I największa niespodzianka dnia! - z okazji świąt wszędzie uruchomione są wesołe miasteczka. Po długim marudzeniu udało się nam namówić (mi i Maxowi) Alexa na chwilę zabawy. Syn był absolutnie zachwycony. Jutro miasto za dnia. Podoba się nam tutaj na tyle, że rozważamy czy z Hamy nie zrobić bazy wypadowej do pozostałych miast północnej Syrii.