Kebab, daktyle, mydła i przyprawy czyli Beżowi jadą na Suk do krainy koktajlu religijnego.
czwartek, 25 listopada 2010
Damaszek inny niż wcześniej
Mamy pecha do internetu. Od czterech dni jesteśmy odcięci od świata, bo miejsca w które trafiamy albo internetu nie mają, albo mają zepsuty, albo – co najbardziej frustruje – mają tylko w wersji arabskiej: nie tylko znaczki arabskie ale i ustawienie np. całej przeglądarki i Windowsa. Piszemy od prawej do lewej, pulpit działa od prawej do lewej, więc zanim się człowiek w tym połapie już go szlag trafia.
Dziś w całym Damaszku padła sieć. Więc kolejny raz piszę z nadzieją, że jutro uda mi się tekst opublikować.
Latakia nas pokonała. Nie było urokliwej trasy pociągiem, a plany wizyty w Zamku Saladyna rozpłynęły się razem z nocą nad oceanem: zostaliśmy pożarci przez komary. Max wygląda jakby dostał ostrego ataku ospy, tyle że na połowie ciała, ja podobnie, plus nieprzespana od bzyków noc. Alex, jak zawsze: cały, zdrowy i wyspany.
Morze rankiem było cudowne: błękitna woda, podskubujące piaskowe skały rybki i Syryjki wygrzewające się w słońcu na plastikowych krzesełkach. Z pobytem Syryjczyków nad morzem jest tak: wynajmują willę, jak my. Jadą tam wielkim samochodem typu VAN wyładowanym po brzegi jedzeniem, sprzętami, kocami, dziećmi. Jak już zobaczą fale to mężczyźni wskakują do wody i się pluskają, dzieci ganiają przy brzegu, a kobiety wylegują na słońcu lub gotują. Wieczorem telewizja i szisza.
Wywołałam sensacje pytając się, czy nikomu nie będzie przeszkadzało jak wskoczę do wody. Obyczajowo nie przeszkadzało, bo w okolicy Latakii kobiety są bardzo wyzwolone i bardziej skąpe od mojego kostiumy kąpielowe można dostać na każdym kroku. Szokiem było pytanie o pływanie a nie moczenie się. Nie mieściło im się w głowach, że kobieta potrafi pływać.
Koniec końcem nie pływałam, bo miałam wskoczyć do wody rankiem, ale byłam tak zmęczona i pokąsana, że nawet chlupot wody pod domem nie był wystarczająco zachęcający.
W tempie błyskawicznym przedostaliśmy się na dworzec w Latakii, skąd po pół godzinie ruszyliśmy do Damaszku. To była jak dotąd najdłuższa podróż Maxa ciągiem – niemal pięć godzin na kolanach u mamy w autobusie. Wytrzymał, a przy okazji nauczył się liczyć autobusy: aaaas, aaaa, tsi...na czterech poległ. Żeby dziecko się nie wynudziło odstawiliśmy recital pieśni dziecieco-religijno-patriotycznych ku uciesze współpasażerów. Wniosek – musimy popracować nad repertuarem. Śpiewanie pieśni katolickich w kraju muzułmańskim było wyjątkowym przeżyciem – no ale jak Krzyżowcy to Krzyżyowcy.
Im dalej od Latakii tym bujna zieleń bardziej się rozrzedzała, cyprysy, palmy i tunele ustępowały miejsca piaskom, skałom i kamieniołomom. I znów przecinaliśmy potężne góry a z okien autobusu widzieliśmy daleki horyzont. W Syrii stanowczo lepiej czujemy się na pustyni niż w oazach czy nad morzem.
Czy to z powodu dwutygodniowych doświadczeń czy innej lokalizacji hotelu dzisiejszy Damaszek znaleźliśmy zupełnie inny niż ten z początku wyprawy. Teraz mieszkamy tuż przy lokalnym city. Na około banki, ministerstwa, urzędy, fontanny, pasaże jak w Europie. Czyściej i ciszej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Oczywiście, żeby sprawdzić, czy nam się czasem nie przewidziało ostatnim razem, podeszliśmy do znanych nam z pierwszego pobytu miejsc i zastaliśmy chaos, śmieci i ludzi, których tu zostawiliśmy. A dzieli nas tylko jedna duża ruchliwa ulica.
Spacerując po nowej dla nas części miasta wreszcie znaleźliśmy kino. Długo szukaliśmy, bo po doświadczeniach indyjskich mieliśmy w planach wizytę na tutejszym seansie. W kinie pusto. Pod kasami snuje się kilku wyrostków. Repertuar specyficzny: lokalne mordobicie, Nagi Instynkt, Aniołki Charliego, Przyczajony Tygrys Ukryty Smok, wszystko co ma w sobie Jeana Cloud'a Van Dama lub Schwarzenegera. Znaczy się: bez względu czy w wykonaniu kobiet czy mężczyzn przemoc być musi. Kina nam się odechciało.
W Syrii, a zwłaszcza w Latakii czy Damaszku znaleźliśmy zaskakująco dużo markowych sklepów, od Diora po Mango czy Promoda. Ceny podobne jak w Polsce. W city widać dobrze ubranych ludzi, ale marek na nich nie widać. Natomiast na prowincji normalny jest czarny płaszcz damski z wielkim, wyszytym cekinami napisem Dior, buty czy męska koszulka z ewidentnie podrobionym Adidasem, Lacostą, Versace. Im większe i bardziej świecące tym lepsze i bardziej pożądane. Takie rzeczy można bez trudu dostać na lokalnych bazarach za przystępne pieniądze.
Zanim Alex rozpisze się kulinarnie ja w swoim imieniu oświadczam: stanowcze nie dla kurczaka na najbliższe tygodnie. Po ostatnich dwóch tygodniach jedzenia drobiu w rożnych postaciach kiedy dziś dostaliśmy znów kurę z chęcią podzieliliśmy się nią z ulicznymi kotami zostawiając sobie rozkosz rozsmakowywania się w ryżu. Max po prostu na ryż się rzucił, domagając się go głośno, tak że cała ulica się oglądała. Mamy dość smażelin i mięsa i radością korzystamy z możliwości dostępu do kuchni jarskiej. A zresztą – jak przed każdym powrotem do domu – spędzamy czas planując co zjemy w Polsce, czyli za pięć dni.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz