czwartek, 25 listopada 2010

Na końcu świata


Syryjskie Dąbki czyli Blue Beach w pobliżu Latakii. Kolejna nasza syryjska ucieczka. Wylądowaliśmy niemal na samym końcu cypla w pobliżu miasta. Myśleliśmy, że wreszcie zbiegliśmy od wszędobylskiej kontroli, ale jak zapuściliśmy się za malownicze skały żeby pobyć bliżej natury, trafiliśmy na uzbrojonego po zęby żołnierza w hełmie, malowniczo pozującego na tle kręcącego się radaru. Kompozycji dopełniały druty kolczaste i zasieki.

Ale morze jest. I to szczęśliwie podchodzące pod nasz dom – tak, dom, bo wynajęliśmy sobie całą willę dla siebie. Jest niemal intymnie. Trzy pokoje, dwie łazienki, salon, wyposażona kuchnia – wszystko w stylu arabskim. Salon wychodzi na kryty taras, ten na drugi mniejszy taras bez zadaszenia, z obsadzeniami i widokiem na morze, do którego mamy z siedem schodków z kolejnym tarasem pomiędzy. Woda turkusowa, przejrzysta, rybki pływają, fale uderzają i cieplutko masują. Bosko.
I myślelibyśmy, że trafiliśmy do raju gdyby nie:
jakieś dwa metry w lewo i w prawo mamy sąsiadów, przynajmniej potencjalnych bo po sezonie
nasza czysta jak na syryjskie warunki skalista plaża to w sumie z 100 metrów, dalej wojsko lub syf, a w mieście, czyli jakieś 300 metrów w głąb cypla: wielki syf lub wielkie nic
z racji dużej ilości odpadków po cyplu kręcą się szczury gonione przez koty, a po kilku godzinach od naszego przybycia w kuchni zamachał do nas czułkami karaluch a z kibelka wychynęła bliżej niezidentyfikowana licha.

Każdy, kto choć raz był nad polskim morzem po sezonie, wie, jakie to trudne: fajnie, bo pusto i tanio, ale z infrastrukturą kiepsko. Tu nawet w sezonie jest syf i ruina (ale nie starożytna, a zwykła, zaflejona) a po sezonie wiatr hula od brzegu do brzegu.
Przejście przez lokalną promenadę – wielką ulicę z palmami pośrodku – zajmuje jakiś kwadrans. W sezonie jest tu tłum, który rozbija się między lokalnymi smażalniami, internetem, pubami i sklepami z nadmuchiwanym badziewiem i klapkami. Teraz jest tylko posezonowy niesprzedany badziew, klapki i jeden punkt z internetem. Przez godzinę szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść. Wreszcie udało się nam zjeść w absolutnie syryjskim stylu: na rogu ulicy, na naprędce przygotowanym grillu, na żywym ogniu upieczono nam surowego rozpłatanego kurczaka, do tego sałatka i chleb, a wszystko podane na eleganckim kawałku brązowego papieru. I oczywiście bez sztućców, bo tu chleb służy właśnie do jedzenia. Bardzo smacznie.

Marzyły się nam dwa dni nad morzem. Ale nie damy rady. Nawet wygodny nadmorski dom nie zrekompensuje poczucia zamknięcia i ograniczenia jakie mamy na syryjskiej wypustce w Morze Śródziemne. Wracamy do Damaszku. Dziś posiedzimy sobie jeszcze wieczorem wsłuchani w uderzające o brzeg fale i pooglądamy światła po drugiej stronie zatoki. Jutro wieczór będzie już damasceński traffic, pokój wielkości naparstka i wszędobylski miejski kurz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz