wtorek, 16 listopada 2010

Krak des chevaliers czyli o wyprawie do twierdzy którą wszyscy chcieli


Alex codziennie fotografuje Maxa i każe mi zapisywać wszelkie zmiany w jego organizmie. Postanowił sprawdzić metodą naukową jak długo nasz synek pociągnie zanim zmieni się we frytkę. Mija czwarty dzień naszego pobytu w Syrii a Max nadal konsekwentnie odmawia jedzenia czegokolwiek innego. Przynajmniej na obiad. Dziś usiłowaliśmy przełamać to ryżem, ale nie szło, bo raz, że z ryżem w Syrii jest jak z kawą w Indiach – nie znają się, rzadko mają, więc lepiej nie ryzykować, dwa: wcześniej Max pożarł frytki z talerzy rodziców.
Niepokoją nas te frytki, choć dramatycznie nie jest: Max wcina lokalny chleb (lekko słodka wersja pizzy wielkości kuchennego obrusa), banany, jabłka oraz suchy chlebek i mleko modyfikowane spakowane w Polsce i stanowiące połowę naszego całego bagażu. A do tego, co by się nie odwodnić wypija hektolitry soku z mango.

Z naszym jedzeniem w ogóle dziwnie jest i stanowi to kwestię sporną między mną a Alexem. Założyliśmy, że podróżujemy z dzieckiem tak jak to robiliśmy do tej pory czyli low-costowo, nie przepłacając gdzie przepłacać nie trzeba i starając się nie zamykać w turystycznych gettach. Dlatego nie pojechaliśmy na wycieczkę z biura podróży i dlatego wybieramy miejsca które nie koniecznie kojarzą się z komfortowym wypoczynkiem. Ma być ciekawie ale lekko pod górkę. A tu mąż mój zapoznał się z restauratorem, co ma lokal z widokiem na morze i personel zakochany w naszym synu, i ciąga nas tam już drugi wieczór spędzony w Tartusie. Karmią pysznie i obficie, ale rachunek wystawiają jak za hotel, co prawda standardu plecakowego, ale zawsze. Restaurator jest świetnym menadżerem i za każdym razem funduje nam coś extra – be my guest – jest nieopodal hotelu no i to morze...

Aczkolwiek morze w wersji syryjskiej ma w sobie stanowczo za dużo betonu a za mało piasku. Piasku w zasadzie jeszcze nie widzieliśmy w okolicach wody. Jutro przemieszczamy się na pobliską wyspę, może tam trochę będzie.
Jutrzejszy dzień, i kolejne trzy nadchodzące po nim to dla nas duży znak zapytania. Wszyscy z którymi rozmawiamy ostrzegają przed świątecznym tłumem ludzi i paraliżem wszystkiego, a więc i naszej podróży, co nas trochę martwi, bo już ciągnie nas dalej. Ale z drugiej strony jeszcze nie widzieliśmy tu tłumu z jakim mieliśmy do czynienia w Indiach, i przeżyliśmy, a z dotychczasowych obserwacji wynika, że nie ma rzeczy, których nie udało by się zdobyć za pieniądze. Jednocześnie Syryjczycy to dumny i niespieszny naród, co też może zaważyć nad dalszym przebiegiem naszej trasy.

Wracając do dziś – wreszcie spaliśmy na wygodnych łóżkach. Doceniliśmy to zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy nasz ukochany synek postanowił wstać dwie godziny wcześniej niż zwykle, radośnie budząc swoim śpiewem całe miasto. Bez trudu zdążyliśmy się zebrać na spotkanie z umówionym kierowcą, który miał nas zawieść po okolicznych atrakcjach.
Już sama podróż była udana – w okolicy Tartusu jest nawet zielono. Bez szaleństw, ale zawsze coś. Jechaliśmy serpentynowymi drogami wśród gajów oliwnych, sadów pomarańczowych i plantacji tunelowych. Tu warzywa uprawia się tylko pod folią, więc okolica wygląda jakby pożerały ja wielkie, białe gąsienice. Tego, dlaczego chowają uprawy nie wiemy, ale może ma to coś wspólnego z parowaniem i suchym klimatem. Kolejny raz zachwycaliśmy się lokalnymi drogami – na asfalcie nie oszczędzają, tak jak na myciu samochodów. Max już sam się garnie do wsiadania do miejscowych pojazdów. Ważne jest, żeby sam siedział przy oknie i żeby lokalna muzyka głośno grała. I dziecko jest szczęśliwe. Max podróżnik rozglądał się na boki obserwując przydrożnych sprzedawców mandarynek i kawy (mają przerobione pick-upy w które wstawiają wielkie ekspresy) i mijane stada owiec i krów. Zarówno na nim jak i na nas zrobiły wrażenie skręty po 45 stopni w górę i niemal 180 w bok. Miejscowi kierowcy potrafią w tych warunkach nawet wymijać.
W drodze byliśmy przez siedem godzin, z czego zobaczyliśmy przeurocze miasteczko Safitę (żaden przewodnik nie wspomina o urodzie labiryntu uliczek pnących się po górze a wszyscy piszą o nudnym donżone), zupełnie niespodziewaną świątynię grecko-katolicką schowana wśród gajów oliwnych i zamek: Krak des chevaliers. Wielki. Rozległy. Niedostępny. Zarówno dla wrogów jak i rodziców z dziećmi.

Żeby było łatwiej: wyobraźcie sobie ruiny. Wielkie. Wspaniałe. Mające kilka kondygnacji, tysiące schodów, zapadni, okien, strzelnic, dziur w murach. A wszystko to niezabezpieczone. Pomijam nasz optymizm na wyrost, wagę podręcznych bagaży (Max, torba z jego prowiantem, w tym opakowaniem mleka i termosem z ciepła wodą, pieluchami, mokrymi chusteczkami, kocykiem, bluzą, dwa aparaty, przewodnik, nasza woda, netbook...) ale było nieco dyskonfortowo ze względu na bezpieczeństwo dziecka. Był konflikt między naszymi obawami a radością Maxa z rozległego terenu po którym może hasać. Na nasze usprawiedliwienie dodam – nie byliśmy jedyni. W ogóle co i raz podróżując przez Syrię spotykamy ludzi z zachodu z dziećmi. Najlepsza była mama, która była sama z jednym maluchem młodszym od Maxa w nosidle i trzylatkiem w wózku. Znaczy – da się. Po Krak des chevaliers też się dało i warto było, bo rzeczywiście jest to imponująca budowla, zwłaszcza wewnętrzna kaplica, ale mi siadło kolano a Alexowi kręgosłup. Max absolutnie zdrowy i szczęśliwy z wycieczki.

W ramach nagrody za dzielne towarzyszenie nam w dzisiejszej wyprawie postanowiliśmy zabrać go na plac zabaw w Tartusie. I tak w planach było szwendanie się po okolicy, więc czemu nie dopieścić dziecka. Niestety, skończyło się płaczem, bo Max najpierw zobaczył plac zabaw, potem spróbował, po czym szybko doszliśmy do wniosku, że bardzo nam na synu zależy i natychmiast go zabraliśmy. Tutejszy plac zabaw jest dla rodziców niegrzecznych dzieci, którzy postanowili je ukarać. Z każdej strony jeżą się jakieś pręty, coś odpada, skrzypi, wszystko jak zwykle zalane tonami betonu i tonie w śmieciach. Na razie dziękujemy.

Dziś będzie generalnie dzieciowo – refleksja na temat podróżowania z dziećmi bo dużo o tym rozmawiamy ostatnio. Da się i warto. Warunki nie stanowią problemu, o ile jest się dobrze przygotowanym: i sprzętowo i psychicznie. Dla mnie wyjazd z Maxem jest cudowny, choć bywały chwile, kiedy chciałam wyć, bo dziecko było głodne, niewybiegane. Ale po dwóch dniach dostroiliśmy się do siebie i wspaniale funkcjonujemy: obydwoje szczęśliwi. Ja wiem, że Max jest wspaniałym partnerem, pod warunkiem że uwzględni się jego potrzeby. On daje mi zwiedzać, gubić się, szwendać, przeskakiwać z miejsca na miejsce i widzę, że też go to cieszy. Jest na pewno ułatwieniem w kontaktach z ludźmi. Max nie opóźnia podróży, ale czyni ja bardziej esencjonalną. Pilnując go w zamku zwiedzałam, ale patrzyłam na wszystko tez jego oczami, w jego tempie, widziałam więc trochę więcej ale i inaczej.
Dla Alexa nasza podróż bywa mecząca – Max odbiera mu wolność beztroskiego chodzenia po murach obronnych, dodaje ciężarów do noszenia. Zasada jest taka: ten kto ma dziecko odpowiada za nie, a drugi ma sprzęt i robi zdjęcia. Wymieniamy się, bo Alexowi zależy na kontaktach z Maxem, ja też chcę fotografować, ale czasem go to już przerasta, czasem jest łatwiej, żebym to ja się dzieckiem zajęła, mam przecież większą wprawę. Więc robi za muła. Z drugiej strony jest jednak bardzo dumny z Maxa, jak dzielnie sobie tutaj radzi, cieszy się z czasu spędzanego z synem.

Dziś jedliśmy:
Do wieczora suchy prowiant regulaminowy: Max mleko, jabłko, soki, woda, chleb chrupki, Basia – orzeszki, chleb tutejszy, woda, Alex – chleb tutejszy woda.
A wieczorem – zaczęliśmy od miejscowej mandarynki co to rosną na drzewach przydomowych (my oczywiście nabyliśmy ją od sprzedawcy) i w , wczorajszej restauracji kontynuowaliśmy ucztę – tym razem były to ryby, basmati rice (nawet koło niego nie stał, tylko koło vegety ale Max raczył spróbować), pyszna sałatka – Fattusch – z ogórka świeżego, sałaty, kapusty, cebuli,pomidorów i kawałków przysmażonego chleba (!), do tego coś w stylu sprite miejscowego całkiem smacznego. W ogóle próbowaliśmy już miejscowych napojów puszkowano-gazowanych ale sprowadzają się do cukru i nawet nasze rodzime zajzajery typu Zbyszko czy coś takiego są niczym w porównaniu z tym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz