niedziela, 28 listopada 2010

Szopping w Damaszku


Zakupy to istotna część podróżowania. To jak ludzie handlują, co sprzedają, co kupują dużo może powiedzieć o odwiedzanym kraju. Oczywiście to co się kupuje jest w dużej mierze zależne od barier finansowych, zasobności portfela i pojemności bagaży – w naszym przypadku plecaków.
Ale jakby źle nie było, miło jest przywieść bliskim coś z podróży, coś do domu, co bardzo trafia w gusta, lub po prostu uprzyjemnia lub czyni wygodniejszym życie. Generalnie lubimy wracać z plecakami pełnymi wspomnień. O ile jest w czym tę pamięć przechować.

Suki w Damaszku są reklamowane jako czarujące i wyjątkowe miejsce na zakupy znane na całym Bliskim Wschodzie. Owszem, rozległe są, kolorowe również, z egzotyką w porównaniu z Azją już trochę gorzej. Taki wielki i estetyczny Ś.p. Stadion Dziesięciolecia. Można tu kupić wszystko: od wykałaczek, noży, wyciskarki do soków, robotów kuchennych, giętarki do drutu, kosiarek spalinowych, klimatyzatorów, przez zabawki, kosmetyki, perfumy, dywany, pościel, zeszyty, owoce, warzywa, mięso, słodycze, ubrania i zachodnie w wersji mega-kicz i zwykłe
bliskowschodnie i cepeliowskie, mydła z Allepo, naturalne pumeksy, nargille i czego tylko człowiek może zapragnąć według wyobraźni Syryjczyka. Rozpiętość cenowa – bez granic – dla każdego coś dobrego się znajdzie.
Niestety, z ręką na sercu, niewiele byliśmy w stanie tu znaleźć z naszą wydolnością finansową i poczuciem estetyki (i wyobraźnią przestrzenną – przecież gdzieś to wszystko trzeba upchnąć w domu. Generalnie Alex nie rozumie problemu.). Kicz, kicz i raz jeszcze kicz, a jak nie kicz to rzeczy „niewiadomodoczegomogącesięprzydać”, które przy pierwszych większych porządkach wyrzuca się z domu. Bez sentymentu.

Od dziesiątej niemal do szesnastej w sobotę i kolejne pięć godzin w niedzielę snuliśmy się w poszukiwaniu czegoś, co oko może zadziwić a przynajmniej rozbawić. Czegoś co znajdzie miejsce nie tylko wśród piasków syryjskich ale i w zaśnieżonej Polsce. Emocje sięgały zenitu, nogi odmawiały posłuszeństwa, mieliśmy mocno dość.

Najgorszym wyzwaniem były prezenty dla dzieci. Sklepy z zabawkami są wszędzie, z niemal takim samym zestawem zabawek, głównie made in china. To made in china to właśnie przekleństwo syryjskich suków, nie tylko z dziecięcym asortymentem – tanie, tandetne i bezpłciowe – jest wszędzie. Kluczenie wśród stert samochodzików, lalek, misiów, i innych dziecięcych marzeń, było koszmarem. W tym wszystkim Max był bardzo dzielny, bo na nasze szczęście jest przekupny – za cenę wejścia do sklepu z zabawkami i wyjścia z nowym nabytkiem bez fochów zniósł cały zakupowy maraton, zakończył go co prawda całkowitym przesikaniem siebie i wózka żeby rodzicom za lekko nie było.

Podobny problem był z wymarzonym przez Alexa tutejszym różańcem, który musiał być dokładnie „taki”. Alex chodził od stoiska do stoiska, dotykał, macał, przebierał koraliki a my za nim. Generalnie im dłużej chodziliśmy tym wolniej. Zakupy skończyliśmy tocząc się przez suki w tempie żółwia. Znamy już tam każdy zaułek.

Wróciliśmy do hotelu zmachani z nędznymi łupami. Gdzie zarzucone zdobyczami łózko w hotelu w Indiach? Kolorowe i ładne wyroby? Wysmakowane dziwadła i zagadkowe przedmioty – przed nami leżało kilka torebek z trudem wyszperanych niespodzianek. Najbardziej zadowolony był Max bo przytachał zestaw lotniskowy, ohydnie plastikowy i tandetny, który wielce go uszczęśliwił, a nam zapewnił spokój na dłuższą chwilę.

Wykorzystaliśmy go na wspomnienie o córce Pustyni, (arab. Sainia)– tak miała na imię matka dziewczyny, którą spotkaliśmy wczoraj w Bosrze. Dziewczyna miała może dziewiętnaście lat, inteligentna, ubrana z zachodnia, ze słabym angielskim ale dużą potrzebą komunikacji. Podeszła oczywiście do Maxa, ale jakoś tak rozmowa się zaczęła. Okazało się że studiuje francuski, ale tylko w piśmie (i tak wyzwanie dla kogoś kto jest przyzwyczajony do arabskiego) co nas bardzo zaskoczyło. Pytała, gdzie byliśmy, co widzieliśmy – w Syrii i na świecie. Sama bardzo chciałaby wyjechać ale nie ma szans, bo jak twierdzi, Syryjczycy mają problemy z podróżowaniem. Dziś zresztą zobaczyliśmy na własne oczy ich wydział paszportowy z drewnianymi strażnicami, policja pod długą bronią, generalnie, niezbyt przytulne miejsce, nie wyglądające na wydające jakiekolwiek pozwolenia ot tak.

Za ograniczeniem poruszania się Syryjczyków, za policyjnym nadzorem niemal na każdym kroku, za cenzurą i pewnie kilkoma innymi rzeczami, których nie mieliśmy okazji zobaczyć lub o nich usłyszeć stoi prezydent Baszer Asad, syn Hafeza. Ten sam, który najprawdopodobniej stoi za bez problmemowym dostępem mieszkańców do wody (woda jest wszędzie, za darmo, czysta), który zezwala na różnorodność religijną,nie dopuścił do islamizacji kraju, a teraz zgadza się otwierać kraj dla zachodnich turystów i powoli otwiera dostęp do internetu, choć okrojony. Prezydent i jego ojciec towarzyszyli nam wszędzie spoglądając dobrotliwie i zarazem czujnie z tysięcy bilbordów, plakatów, plakietek i naklejek – inteligentni, poważni, opiekuńczy. Spotykaliśmy ich w całym kraju, potężnych, odlanych z betonu, w wianuszku z fontann lub palm i soczyście zielonych trawników. Niedostępni – w stolicy wręcz nas poinformowano, że do pomnika zbliżać się nie wolno.
Nic o nich nie wiemy, bo nikt nam o nich nic nie opowiadał. Nikt się nie skarżył i nikt ich za nic nie chwalił. Nawet w Hamie zmasakrowanej kilkadziesiąt lat temu śladu po tym fakcie nie było żadnego. Po prostu w tym kraju o polityce się nie mówi. Tyle od środka, bo od zewnątrz Syria to istotny gracz na bliskowschodniej scenie politycznej.


To najprawdopodobniej ostatni list z naszej podroży. Kończy się nasza syryjska przygoda. Nie ukrywamy – Indie do końca to nie były (o czym za chwilę jak z tym końcem było), ale wiele się nauczyliśmy o podróżowaniu z dzieckiem, kilka razy dech nam zaparło przed potęgą starożytnych, i znów zatęskniliśmy za domem i bliskimi, co zawsze dobrze robi.
Co do Indii – kilka godzin temu mieliśmy okazję stać tuż przy ich samym centrum. Na sukach weszliśmy w jakieś zamieszanie, a zanim policja się zorientowała, my wcześniej zauważyliśmy że stoimy w konwoju wiozącym prezydent Indii, a dokładnie przy drzwiach jej samochodu. Pokazuje to oczywiście stan sił bezpieczeństwa obu krajów, ale mimo wszystko miło było popatrzyć na wystrojonych wojskowych o hinduskich twarzach z tak, wręcz intymnej odległości. Ze względu na wizytę indyjskiej delegacji centrum miasta zostało zablokowane, co tylko ułatwiło nam dalszy spacer ruchliwym niedzielnym Damaszkiem.

Wracamy brudni, zmęczeni, poobijani ale pełni opowieści którymi chętnie się podzielimy, bo zapobiegliwie nie wszystkie przygody i obserwacje Wam przekazaliśmy. Przywozimy też zdjęcia, wstępnie przebrane, ale na zdroworozsądkowy pakiet trzeba będzie jeszcze poczekać. I tak nie jest źle – jeden aparat nam się zepsuł.
Jak tylko się odmoczymy, odeśpimy i dopierzemy chętnie się spotkamy.
Buziaki i do zobaczenia

Basia, Alex i Max

Ostatnia wyprawa


Nie tylko Max nie wygląda na swój wiek w Syrii. Taksówkarze dopytujący się Alexa o żonę kręcą tylko głowami, kiedy słyszą ile mam lat. Nie chcą uwierzyć. Nic dziwnego, ich siostry, matki, żony wyszły za mąż koło dwudziestki. Zaraz potem zaczęły maraton porodowy – czworo, pięcioro dzieci to standard, siedmioro też nikogo nie dziwi. Jeśli dodać do tego uciążliwy klimat i trudy życia w Syrii to nawet kilka lat stresów nie jest w stanie człowieka tak zniszczyć. Syryjczycy bardzo szybko się starzeją. Krótko trwa ich dzieciństwo, a młodość szybko przechodzi w dojrzałość. Nie znam statystyk, ale po ilości wypalanych przez nich papierosów sądzę, że długo nie żyją.

Tym razem w ramach okupowania okolic lotniska, czyli kolejnego dnia w Damaszku, pojechaliśmy do Bosry. Zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od stolicy a świat wygląda zupełnie inaczej. Zamiast kamienistej pustyni tonącej w beżach, czekoladowo-ruda gleba. Góry zostawiliśmy za sobą po pół godziny jazdy i wjechaliśmy na wielką równinę. Po raz pierwszy zobaczyliśmy regularne pola, zaorane starannie, sady, olbrzymie stada owiec pasące się na pastwiskach. Domy w tej części kraju są mniejsze, parterowe, choć często na palach. Mają duże ganki pomalowane w jaskrawe kolory. Drogi są węższe i dużo częściej można na nich spotkać motocykle.
W środku tego wszystkiego leży Bosra – bazaltowe ruiny miasta z potężnym teatrem (jednym z największych w całym Imperium Romanum), który był w stanie pomieścić do dwunastu tysięcy widzów, a wystawiano w nim prawdziwe tragedie, w których po długich okresach prób bohater ginął na scenie w jak najbardziej rzeczywisty sposób.
Teatr jest olbrzymi. Po wejściu na 37 rząd widowni przykleiłam się do ściany i bałam ruszyć. Żadnych barierek, tylko strome schody i rzędy siedzeń tak mniej więcej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Jeszcze gorzej czuł się Alex, bo to on zajmował się Maxem, który nic sobie nie robił z niebezpieczeństwa.
Trochę nie miał czasu na lęki, bo dziś robił za prawdziwą gwiazdę. Na scenie teatru w Bosrze ustawiła się długa kolejka fanów z fantami w ręku, żeby zapłacić nimi za fotografię z naszym synem. Łaskawie zezwalaliśmy. Nawet na mnie skapnęło nieco splendoru, jako matce bohatera – kto nie zyskał uznania Maxa chciał sobie strzelić zdjęcie ze mną. Alex, jako że wygląda jak autochton, nie miał przy nas szans.

W ogóle, to nie był dzień Alexa. Ja swój kryzys miałam w Latakii a on przezywa go teraz, w Damaszku. Mąż od rana był niepozbierany. Razem z Maxem leniuchowali w łóżku do późna oglądając bajeczki. O Bosrze nawet słychać nie chciał, bo daleko, za drogo, bo piątek, święto. Jak już siłą udało się go wyciągnąć z hotelu, to padł ofiarą taksówkowego oszusta, który wciskał mu kit, że w piątek żadne autobusy nie chodzą, że owszem, do Bosry to on nas za sto dwadzieścia dolarów zawieść może, a jak zaczęłam protestować to wysadził nas gdzieś w mieście twierdząc że to opustoszały dworzec. Alex wolał uwierzyć taksówkarzowi niż własnej żonie, więc poniósł zasłużona karę skrzywdzonego oszukanego.

Jeśli chodzi o taksówkarzy, hotelarzy, specjalistów od rozrywek turystycznych to zawsze warto pamiętać o specyficznym języku używanym przy tej okazji. Wygląda to mniej więcej tak: oferent, np. Sprzedawca Prawdziwych Antyków (czytaj sprzedawca pamiątkowego shitu) oferuje nam „autentyczne, jedyne prawdziwe” monety z czasów rzymskich. My jako turyści powinniśmy oglądać je z wielkim zainteresowaniem, zapominając o rozsądku, jakim frajerem musiałby być sprzedawca oryginalnych monet oddając nam je za bezcen ok. 200 syp. Staramy się nie zauważyć świeżych śladów po odlewie monet i szlifowaniu na współczesnej maszynie oraz kiepskiej jakości patynowania. Czasem zdarza się turysta nie grający fair – Alex, który dokonuje zdemaskowania oszusta wytykając mu fałszerstwo. Wytrawny sprzedawca nie da się zbić z tropu. Z niezmąconym spokojem, czasem wręcz z uznaniem, gratuluje Alexowi oka i wciąga malutki pakunek „nie dla turystów” z nieco lepiej przygotowanymi fałszywkami w cenie – arabic price . Do dobrego tonu należy monety obejrzeć, pozachwycać się po czym uprzejmie odmówić tłumacząc, że nie ma się pieniędzy. Zadowolony sprzedawca powinien jeszcze spróbować się targować, ale już bez przekonania, po czym pożegnać się wylewnie z kulturalnym potencjalnym kupcem. Alex uwielbia takie sytuacje.

Powrót z Bosry to znów przygody. Taksówkarz chce nas zabrać za podwójną cenę, z której bardzo szybko schodzi. Po tym jak wsiadamy dosiada się z przodu drugi facet, wielki jak niedźwiedź i zaczyna się rajd, teoretycznie w stronę Damaszku. Ale obaj panowie dziwni jacyś, zadają nietypowe pytania, są dość nerwowi. Samochód to pędzi do przodu, to się cofa, kluczy – generalnie jest nie fajnie, ale mąż znów nie słuchał żony, tylko lazł w co mu podtykali. W kulminacyjnym momencie, po brawurowym cofaniu na zjeździe na autostradę, przytrzymując uchylające się drzwi panowie skręcają w ciemny zaułek który na szczęście jest tylko na lewo prowadzoną stacją benzynową.
Przygoda kończy się niewinnie – panowie nie najlepiej znają Damaszek, bo są nie tutejsi. To uchodźcy z Palestyny, jakich najwyraźniej tutaj nie brakuje. W konflikcie palestyńsko-izraelskim Syria staje oczywiście po stronie Palestyńczyków wspierając ich ten lub inny sposób. W Damaszku jest nawet rozkręcana turystyka palestyńska. Za jedyne 2500 tys. syp można się wybrać do strefy zdemilitaryzowanej żeby zobaczyć, co wojska izraelskie zrobiły z meczetami, szpitalami i szkołami.

Do wyjazdu zostały nam w zasadzie dwa dni, które zamierzamy spędzić w Damaszku. Zaczęliśmy powoli przygotowywać Maxa do powrotu. Ze zrozumieniem wysłuchał naszych najbliższych planów, szczególnie spodobał mu się motyw kupienia nowej zabawki na drogę. Ale najbardziej ucieszył się ze spotkania z rodziną. Dwa razy kazał sobie powtarzać kogo spotka po powrocie. W dodatku, najwyraźniej zmotywowany moimi uwagami, że babcia się zapłacze jak go zobaczy, Max od trzech dni zaczął jeść. Każdego dnia wpycha w siebie coraz więcej, więc jest szansa, że dziecko przywieziemy w miarę w normalnym stanie.

I na koniec uwaga, jaka pojawiła się po rozmowach z innymi turystami. Z Syrią jest taki problem, że jest za droga na tanią turystykę, a na drogą nie ma wystarczającego zaplecza. Ceny podane w przewodnikach są często nieadekwatne do rzeczywistości, a oferowany standard odbiega od oczekiwań ludzi z zachodu. Syryjczycy zresztą nawet nie za bardzo czekają na zachodnich turystów, zwykle preferujących low-costowe podróżowanie, albo przyzwyczajonych do znanych im standardów kilku gwiazdkowych.

Nasi gospodarze przyznawali sami, że czekają na zamożnych Saudyjczyków, albo niewymagających przybyszów z Libanu czy Jordanii. I póki Syria tego nie zmieni nadal będzie marginalnie traktowana jako ewentualny kierunek wyjazdów dla mieszkańców Europy czy Ameryk.

Boska Malula


Są takie chwile w życiu, kiedy śmiem wątpić w inteligencję, a przynajmniej wyobraźnię mojego męża. Przemierzając Syrię z Maxem dzielimy się: jedno ma dziecko, drugie fotografuje. Zwykle prowadzi to z dzieckiem, choć czasami fotograf też ma prawo wyboru.
- Za tą kobietą w czarnym – krzyczy z odległości dziesięciu metrów mąż do mnie, Maxa i wózka. Wokół tłum, hałas, chaos. Równie dobrze mógłby wrzeszczeć: za żółtą taksówką! - w Nowym Jorku, za tą dziewczyną w sari – w Dheli, czy za facetem z czarnym parasolem – jakich podejrzewam obecnie tysiące jest w Warszawie. Kobiet w czarnym jest tu mnóstwo (powiedziałabym, że jak psów, ale psy to od przylotu widziałam zaledwie cztery), w zasadzie to takie małe czarne dziury, u których czasami nawet oczu nie widać, bo welon wkładają, a i dłonie chowają za rękawiczkami. Więc gdzie mam skręcić?!

Drugi dzień drugiego dnia w Damaszku i znów przyjemne zaskoczenie. Z powodów oszczędności i zmęczenia podróżami samochodowymi (o czym dalej) przemieszaliśmy się dziś po mieście zupełnie na własną rękę i na duże odległości. Mniej więcej jakby przejść z Żoliborza na Mokotów. Trafiliśmy do Damaszku z lat 30-40, wczesnego modernizmu, jaki znamy głównie z czarno białych filmów z Eugeniuszem Bodo. Nie była to ani ruchliwa, zaśmiecona i wiekowa starówka z naszych pierwszych odwiedzin w stolicy Syrii ani też nowoczesne city. Przechadzaliśmy się czyściutkimi uliczkami, pięknie zadrzewionymi, przypominające skrzyżowanie Saskiej Kępy ze starym Mokotowem. Cicho, kulturalnie, uczynni Syryjczycy otworzyli nam sklep tylko dlatego, że Alex był spragniony. Jedno z przyjemniejszych popołudni naszej wyprawy.

Był tylko jeden minus – za nic nie pasowaliśmy do otoczenia. Mijali nas eleganccy ludzie w mniej lub bardziej tradycyjnych strojach, czyściutcy, świeży, pachnący. A my właśnie wysiedliśmy z mini-busa w którym jechaliśmy przez ostatnią godzinę w ponad dwadzieścia osób, zajmując razem z Maxem, wózkiem i małym plecakiem dwa malutkie miejsca. Zapomnieliśmy że mamy nogi. Wojskowe buciory, bojówki, całodzienne koszulki mieliśmy utytłane w pyle i zalane sokiem. Bynajmniej nie wracaliśmy z pustynni, a z wycieczki do sanktuariów św. Tekli i św. Sergiusza w Maluli.
Wiedzieliśmy, że w położonej wśród gór Maluli będzie trochę chodzenia, ale nie przypuszczaliśmy że trafimy do fantastycznego kanionu, który przez godzinę prowadził nas z jednej świątyni do drugiej. Max wył ze szczęścia. Pro forma staraliśmy się go wyciszyć i otrzepać przed wejściem do kościołów (św. Sergiusz jest jednym z najstarszych konwentów chrześcijańskich na świecie, i jeśliby wyciągać wnioski z wielkości drzwi dopasowanych do wyznawców, to nieźle nam ludzkość podrosła), ale niewiele to dawało oprócz tworzenia wielkiej chmury pyłu. Max po skałach wdrapywał się a potem się z nich sturliwał, zjeżdżał, zeskakiwał. Z trudem i z użyciem siły udało nam się go odciągnąć. Żeby nie było: nie on jeden. Syryjczycy, których spotykaliśmy po drodze również wyglądali jakby się w mące wytarzali.

Sama Malula jest również przyjemna. Biało-niebieskie ściany domów doklejonych do skał, stające jedne na drugich. I koty, chyba najbardziej bezczelne od dotychczas spotykanych. Tym razem Alexowi nie udało się mnie odciągnąć i wygłaskałam trzy kolorową kotkę. Z kotami u Syryjczyków jak z dziećmi – dużo mniejsze niż w Polsce. Max jest przez Syryjczyków typowany na 4-5 lat!

Nie wiem, kiedy uda mi się opublikować kolejne informacje. Alex, najprawdopodobniej dlatego, że jest mu zbyt dobrze, zaczął się martwić o finanse i wprowadza drakońskie oszczędności. Zauważyliśmy, że w podróży z dzieckiem zawsze jedno się martwi – jak mi jest dobrze, to Alexowi robią się zmarszczki i odwrotnie. W każdym razie kolejny list będzie najpóźniej w niedzielę, w dzień przed naszym powrotem.

czwartek, 25 listopada 2010

Damaszek inny niż wcześniej


Mamy pecha do internetu. Od czterech dni jesteśmy odcięci od świata, bo miejsca w które trafiamy albo internetu nie mają, albo mają zepsuty, albo – co najbardziej frustruje – mają tylko w wersji arabskiej: nie tylko znaczki arabskie ale i ustawienie np. całej przeglądarki i Windowsa. Piszemy od prawej do lewej, pulpit działa od prawej do lewej, więc zanim się człowiek w tym połapie już go szlag trafia.
Dziś w całym Damaszku padła sieć. Więc kolejny raz piszę z nadzieją, że jutro uda mi się tekst opublikować.

Latakia nas pokonała. Nie było urokliwej trasy pociągiem, a plany wizyty w Zamku Saladyna rozpłynęły się razem z nocą nad oceanem: zostaliśmy pożarci przez komary. Max wygląda jakby dostał ostrego ataku ospy, tyle że na połowie ciała, ja podobnie, plus nieprzespana od bzyków noc. Alex, jak zawsze: cały, zdrowy i wyspany.
Morze rankiem było cudowne: błękitna woda, podskubujące piaskowe skały rybki i Syryjki wygrzewające się w słońcu na plastikowych krzesełkach. Z pobytem Syryjczyków nad morzem jest tak: wynajmują willę, jak my. Jadą tam wielkim samochodem typu VAN wyładowanym po brzegi jedzeniem, sprzętami, kocami, dziećmi. Jak już zobaczą fale to mężczyźni wskakują do wody i się pluskają, dzieci ganiają przy brzegu, a kobiety wylegują na słońcu lub gotują. Wieczorem telewizja i szisza.
Wywołałam sensacje pytając się, czy nikomu nie będzie przeszkadzało jak wskoczę do wody. Obyczajowo nie przeszkadzało, bo w okolicy Latakii kobiety są bardzo wyzwolone i bardziej skąpe od mojego kostiumy kąpielowe można dostać na każdym kroku. Szokiem było pytanie o pływanie a nie moczenie się. Nie mieściło im się w głowach, że kobieta potrafi pływać.
Koniec końcem nie pływałam, bo miałam wskoczyć do wody rankiem, ale byłam tak zmęczona i pokąsana, że nawet chlupot wody pod domem nie był wystarczająco zachęcający.

W tempie błyskawicznym przedostaliśmy się na dworzec w Latakii, skąd po pół godzinie ruszyliśmy do Damaszku. To była jak dotąd najdłuższa podróż Maxa ciągiem – niemal pięć godzin na kolanach u mamy w autobusie. Wytrzymał, a przy okazji nauczył się liczyć autobusy: aaaas, aaaa, tsi...na czterech poległ. Żeby dziecko się nie wynudziło odstawiliśmy recital pieśni dziecieco-religijno-patriotycznych ku uciesze współpasażerów. Wniosek – musimy popracować nad repertuarem. Śpiewanie pieśni katolickich w kraju muzułmańskim było wyjątkowym przeżyciem – no ale jak Krzyżowcy to Krzyżyowcy.

Im dalej od Latakii tym bujna zieleń bardziej się rozrzedzała, cyprysy, palmy i tunele ustępowały miejsca piaskom, skałom i kamieniołomom. I znów przecinaliśmy potężne góry a z okien autobusu widzieliśmy daleki horyzont. W Syrii stanowczo lepiej czujemy się na pustyni niż w oazach czy nad morzem.

Czy to z powodu dwutygodniowych doświadczeń czy innej lokalizacji hotelu dzisiejszy Damaszek znaleźliśmy zupełnie inny niż ten z początku wyprawy. Teraz mieszkamy tuż przy lokalnym city. Na około banki, ministerstwa, urzędy, fontanny, pasaże jak w Europie. Czyściej i ciszej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Oczywiście, żeby sprawdzić, czy nam się czasem nie przewidziało ostatnim razem, podeszliśmy do znanych nam z pierwszego pobytu miejsc i zastaliśmy chaos, śmieci i ludzi, których tu zostawiliśmy. A dzieli nas tylko jedna duża ruchliwa ulica.
Spacerując po nowej dla nas części miasta wreszcie znaleźliśmy kino. Długo szukaliśmy, bo po doświadczeniach indyjskich mieliśmy w planach wizytę na tutejszym seansie. W kinie pusto. Pod kasami snuje się kilku wyrostków. Repertuar specyficzny: lokalne mordobicie, Nagi Instynkt, Aniołki Charliego, Przyczajony Tygrys Ukryty Smok, wszystko co ma w sobie Jeana Cloud'a Van Dama lub Schwarzenegera. Znaczy się: bez względu czy w wykonaniu kobiet czy mężczyzn przemoc być musi. Kina nam się odechciało.

W Syrii, a zwłaszcza w Latakii czy Damaszku znaleźliśmy zaskakująco dużo markowych sklepów, od Diora po Mango czy Promoda. Ceny podobne jak w Polsce. W city widać dobrze ubranych ludzi, ale marek na nich nie widać. Natomiast na prowincji normalny jest czarny płaszcz damski z wielkim, wyszytym cekinami napisem Dior, buty czy męska koszulka z ewidentnie podrobionym Adidasem, Lacostą, Versace. Im większe i bardziej świecące tym lepsze i bardziej pożądane. Takie rzeczy można bez trudu dostać na lokalnych bazarach za przystępne pieniądze.

Zanim Alex rozpisze się kulinarnie ja w swoim imieniu oświadczam: stanowcze nie dla kurczaka na najbliższe tygodnie. Po ostatnich dwóch tygodniach jedzenia drobiu w rożnych postaciach kiedy dziś dostaliśmy znów kurę z chęcią podzieliliśmy się nią z ulicznymi kotami zostawiając sobie rozkosz rozsmakowywania się w ryżu. Max po prostu na ryż się rzucił, domagając się go głośno, tak że cała ulica się oglądała. Mamy dość smażelin i mięsa i radością korzystamy z możliwości dostępu do kuchni jarskiej. A zresztą – jak przed każdym powrotem do domu – spędzamy czas planując co zjemy w Polsce, czyli za pięć dni.

Bez cenzury


Nasz pobyt w Syrii to nie tylko przygody, widoki, zabytki, nowe smaki i zapachy. Syria to ból życia z rzeczami dla nas nieakceptowanymi, które czasami doprowadzają do tego, że ze wszystkich sił chcemy żeby dzień się już skończył. Nie byliśmy na to gotowi, bo nigdy dotąd, bez względu gdzie podróżowaliśmy i w jakim składzie trudności tego typu w takiej skali nie mieliśmy.
O przemocy, w stosunku do kobiet, dzieci, o przemocy w stosunku do innych ludzi, o hołdzie składanym brutalizacji życia w telewizji już pisałam. Nie widzieliśmy jeszcze chłopców którzy bawili by się czymś innym niż piłką (dwa przypadki), telefonem komórkowym (kilku) lub bronią (masa, wszędzie, zawsze). Dzieci mierzą z pistoletów do siebie, strzelają w przejeżdżające samochody, w obcych ludzi. Na ulicy mężczyźni się szarpią, krzyczą na siebie. Mam tego na tyle dość, że nie jestem w stanie zabić komara, a po dwóch tygodniach oglądania krwi i jedzenia mięsa blisko mi już do wegetarianizmu ideowego.
Drugą rzeczą, której nie sposób nie zauważyć, która bezceremonialnie osacza, jest obecna na każdym kroku to brud. Takiego brudu jeszcze na żywo nie oglądaliśmy. Sterty śmieci pod budynkami, śmieci na trawnikach, placach zabaw (zniszczone i zaśmiecone place zabaw z bawiącymi się na nich dziećmi mocno nami wstrząsnęły), ulicach, w domach. Syryjczycy wydają się być wyjątkowo krótkowzroczni – porządek maja co najwyżej na metr od siebie. Leżące dalej odpadki, papierki, kubeczki zupełnie nie burzą ich odczuć estetycznych. Władze najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, zwłaszcza w kontekście otwierania się Syrii na turystykę – na ulicach, przystankach wiszą apele o zachowanie czystości. Ba, niemal na każdym kanale kierowanym do dzieci co kilkanaście minut pojawiają się krótkie wstawki na temat sprzątania.
Śmieci to jedno, a brud to drugie. Jak słusznie zauważył Alex, w Indiach jest problem głodu i żywności się nie wyrzuca, a to co się wyrzuca natychmiast zostanie przez kogoś zjedzone. Tutaj głodu nie ma. Widać to zarówno w sylwetkach Syryjczyków, koszach na odpadki w restauracjach, miejscach z przegryzkami które są wszędzie. Ludzie jedzą i to dużo. A to, czego nie zjedzą pożerają opasłe dzikie koty (właśnie trzy dobrały się do naszego kosza na śmieci), szczury widoczne w biały dzień i raczej nie w pojedynkę, karaluchy urządzające sobie odważne eskapady i inne robactwo od którego trzęsły się mury budynków w których przebywaliśmy. Dlatego tak lubimy tu podróżować, w znaczeniu przemieszczać się – paradoksalnie na dworcach i w autobusach jest najczyściej.
Co ciekawe: codziennie widujemy tu polewaczy zakurzonych ulic, widujemy śmieciarki i wieczorne opróżnianie koszy na śmieci, ulice są nawet myte, podłogi szorowane i to wszystko nie wystarcza. Nie wiemy, gdzie jest błąd w systemie, ale pod względem czystości Syria pozostawia wiele do życzenia.
Ograniczenia jakich się obawialiśmy przed wyjazdem, wynikające z policyjnego charakteru państwa i względów religijnych nie dość że nas w zasadzie nie dotykają (oprócz paradoksów na dworcu w Aleppo) to sprawiają tylko, że czujemy się tu naprawdę bezpieczni.

Zapiski z braków w sprzęcie:
środki na owady, zwłaszcza komary
uniwersalny korek do wanny
mała szybko schnąca ściereczka do mycia wszystkiego i uniwersalny środek czyszczący najlepiej w formie sypkiej

Na końcu świata


Syryjskie Dąbki czyli Blue Beach w pobliżu Latakii. Kolejna nasza syryjska ucieczka. Wylądowaliśmy niemal na samym końcu cypla w pobliżu miasta. Myśleliśmy, że wreszcie zbiegliśmy od wszędobylskiej kontroli, ale jak zapuściliśmy się za malownicze skały żeby pobyć bliżej natury, trafiliśmy na uzbrojonego po zęby żołnierza w hełmie, malowniczo pozującego na tle kręcącego się radaru. Kompozycji dopełniały druty kolczaste i zasieki.

Ale morze jest. I to szczęśliwie podchodzące pod nasz dom – tak, dom, bo wynajęliśmy sobie całą willę dla siebie. Jest niemal intymnie. Trzy pokoje, dwie łazienki, salon, wyposażona kuchnia – wszystko w stylu arabskim. Salon wychodzi na kryty taras, ten na drugi mniejszy taras bez zadaszenia, z obsadzeniami i widokiem na morze, do którego mamy z siedem schodków z kolejnym tarasem pomiędzy. Woda turkusowa, przejrzysta, rybki pływają, fale uderzają i cieplutko masują. Bosko.
I myślelibyśmy, że trafiliśmy do raju gdyby nie:
jakieś dwa metry w lewo i w prawo mamy sąsiadów, przynajmniej potencjalnych bo po sezonie
nasza czysta jak na syryjskie warunki skalista plaża to w sumie z 100 metrów, dalej wojsko lub syf, a w mieście, czyli jakieś 300 metrów w głąb cypla: wielki syf lub wielkie nic
z racji dużej ilości odpadków po cyplu kręcą się szczury gonione przez koty, a po kilku godzinach od naszego przybycia w kuchni zamachał do nas czułkami karaluch a z kibelka wychynęła bliżej niezidentyfikowana licha.

Każdy, kto choć raz był nad polskim morzem po sezonie, wie, jakie to trudne: fajnie, bo pusto i tanio, ale z infrastrukturą kiepsko. Tu nawet w sezonie jest syf i ruina (ale nie starożytna, a zwykła, zaflejona) a po sezonie wiatr hula od brzegu do brzegu.
Przejście przez lokalną promenadę – wielką ulicę z palmami pośrodku – zajmuje jakiś kwadrans. W sezonie jest tu tłum, który rozbija się między lokalnymi smażalniami, internetem, pubami i sklepami z nadmuchiwanym badziewiem i klapkami. Teraz jest tylko posezonowy niesprzedany badziew, klapki i jeden punkt z internetem. Przez godzinę szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść. Wreszcie udało się nam zjeść w absolutnie syryjskim stylu: na rogu ulicy, na naprędce przygotowanym grillu, na żywym ogniu upieczono nam surowego rozpłatanego kurczaka, do tego sałatka i chleb, a wszystko podane na eleganckim kawałku brązowego papieru. I oczywiście bez sztućców, bo tu chleb służy właśnie do jedzenia. Bardzo smacznie.

Marzyły się nam dwa dni nad morzem. Ale nie damy rady. Nawet wygodny nadmorski dom nie zrekompensuje poczucia zamknięcia i ograniczenia jakie mamy na syryjskiej wypustce w Morze Śródziemne. Wracamy do Damaszku. Dziś posiedzimy sobie jeszcze wieczorem wsłuchani w uderzające o brzeg fale i pooglądamy światła po drugiej stronie zatoki. Jutro wieczór będzie już damasceński traffic, pokój wielkości naparstka i wszędobylski miejski kurz.

Po kolei o kolei


Podróżując na własną rękę dążąc do celu czasami odkrywa się zupełnie nieprzewidziane atrakcje. Właśnie dla tego wolimy taki rodzaj wypoczynku niż zorganizowany. Bez opiekuna, gwarantowanych punktów programu, przewidywalnych standardów bywa różnie – czasem dużo lepiej niż myśleliśmy że będzie, czasem, co niestety należy wpisać w koszty, trzeba się liczyć z rozczarowaniem a nawet większymi lub mniejszymi nieprzyjemnościami. Ale jak przygoda to przygoda.

Opuściliśmy czarującą Hamę tylko po to, żeby z bagażami dotrzeć do Aleppo, a dokładniej na tamtejszy dworzec kolejowy. Trasa koleją między Aleppo a Latakią słynie z malowniczych widoków.
Już sam dworzec w Allepo jest zjawiskowy. Piękny, kamienny budynek z wielkimi żyrandolami, płaskorzeźbami, freskami za nic nie pasuje do syryjskiej rzeczywistości. Czyściutkie toalety, marmurowa podłoga nie tylko myta, ale i froterowana non-stop, informacja turystyczna, co prawda w zasadzie tylko po francusku, ale i tak nie jest źle – to pierwszy taki działający punkt, jaki udało nam się odnaleźć.

Pociągi do Latakii, owszem, są, ale w dziwnych godzinach. Najbliższy za cztery godziny. Nie ma sprawy, nauczeni indyjskim doświadczeniem i zwyczajami w Polsce szukamy cloak roomu, co by pozbyć się dwudziestu kilo z pleców i wrócić do gubienia się w Allepo. Przechowalni bagażu nie ma. Samo pytanie wywołuje zaskoczenie. Ale nic to, dojeżdżając do dworca mijaliśmy malowniczy park, możemy tam spróbować przeczekać. Fontanny, masa drzew, nawet czysto, nie licząc oczywiście kolejnego śmiercionośnego placu zabaw – ale Max nie chce współpracować, marudzi, usiłuje włazić do każdej fontanny. Poza tym jest gorąco, więc grzecznie wracamy na dworzec, mając nadzieję że oglądając przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi (Max ma ostatnio kolejowa fazę) dadzą nam szanse przetrwać.

Ile osób potrzeba żeby sparaliżować pracę jednego z większych międzynarodowych węzłów kolejowych? W Syrii udało się nam to zrobić w dwie dorosłe osoby z dzieckiem. W ciągu trzech godzin postawiliśmy na nogach całą obsługę dworcową, dostaliśmy przydzielonego pilnowacza, pod eskortą zostaliśmy doprowadzeni do wagonu. Ale chyba dopiero kiedy odjechaliśmy kolejarze z Allepo odetchnęli na dobre.
Dworzec kojarzy się nam z miejscem ruchliwym, żyjącym non-stop. Pasażerowie wchodzą i wychodzą, załatwiają swoje sprawy, ciągną walizki, paczki, bliscy czekają na podróżnych. W Indiach przyzwyczailiśmy się, że na dworcach się po prostu żyje, a ciągnące się w nieskończoność perony dały nam wyobrażenie o potędze hinduskiej kolei. Linia kolejowa w Syrii jest uboga, o czym wiedzieliśmy już wcześniej. Doskonałe drogi, rozbudowana sieć autobusów w zupełności wyczerpuje potrzeby Syryjczyków. Jeśli do tego dodać, że władze cały czas kontrolują przepływ ludności, (kupując bilety obywatele się legitymują dowodem) to istniejący stan rzeczy zupełnie wystarcza.
Dworzec w Aleppo jest jednym z większych. Ma całe...dwa perony, jeden tunel między nimi, trzy tory. Na dworzec można wejść, po kontroli bagażu jak na lotnisku, tylko z: ważnym biletem, potwierdzonym u policjanta i podstemplowanym odpowiednimi pieczęciami, i tylko wówczas, kiedy pociąg ma odjechać. Siedzieć i się gapić nie wolno. Nie powinno się tego robić nawet w poczekalni, która ma wystarczającą liczbę miejsc dla pasażerów jednego pociągu. Nikt z pracowników dworca w Allepo nie był w stanie zrozumieć naszej potrzeby oglądania dworca, i potraktowano nas jak dywersantów. Zresztą perony są puste bo wejścia na nie z dworca są zamknięte elektromagnetycznymi zamkami które w asyście mundurowych są otwierane tylko w momencie wsiadania do podstawionego pociągu.

Trzy godziny rozmawialiśmy o pogodzie z panem w czarnym, gustownym garniturze. Nawet go polubiliśmy. Bardzo uprzejmie, aczkolwiek stanowczo, ściągnął nas z peronu i „zaopiekował” się nami na terenie dworca. Proponował kawę, herbatę i robił wszystko, byle nas zająć.
W odpowiednim czasie pod eskortą konduktora wsadzono nas do wagonu pierwszej klasy. Nie chcielibyśmy chyba jeździć niższymi, po tym co nas czekało w wersji VIP. Owszem, było więcej miejsca na nogi, wagon był sprzątany (najpierw szedł pan z butelką typu „Ludwik” i posikiwał zygzakiem podłogę i czasem bagaże podróżnych na niej stojące, a po jakimś kwadransie przejeżdżał ją mopem. W między czasie na tę podłogę syryjskie matki wylewały niedopite mleko), i były duże okna, ale tak brudne i nieotwierane, że nie było jak przez nie wyglądać. Wagon przeżarty przez rdzę pojękiwał cicho na torach. A najdziwniejsze – pasażerowie siedzieli w nim tyłem do kierunku jazdy. Syryjskie linie kolejowe do pięt nie dorastają „królewskim” kolejom indyjskim. I już nas nie dziwi pytanie jednego z współpasażerów, czy gdziekolwiek na świecie widzieliśmy gorsze pociągi.

Nasza urokliwa, niezapomniana podróż dobiegła końca. Rzeczywiście – wrażenia niesamowite. Pociąg mijał położone w dolinach miasteczka, przecinał góry tunelami, pędził przez położone w zupełnym bezludziu wiadukty. Słyszeliśmy to na własne uszy, bo widzieć wiele nie mogliśmy. Opuściliśmy dworzec w Aleppo dopiero koło czwartej. Po pierwszej godzinie z niemal czterech, jakie mieliśmy spędzić w pociągu, zapadły zupełne ciemności. Obłędnie żółty i okrągły księżyc pojawiając się raz z jednej raz z drugiej strony wagonu pokazywał nam jak meandrujemy przez góry Dżabal an-Nusajrijja, a żółte, niebieskie i zielone światełka, jak na wielkiej choince, pokazywały nam skalę mijanych miejscowości.

Latakia jest głośna, portowa, tłoczna. Nowoczesność jest tu obojętna. Hotele – koszmarne. Wytrzymaliśmy jedną noc. Rankiem uciekliśmy do podmiejskiego nadmorskiego kurortu, gdzie wynajęliśmy dom nad samiusieńkim morzem. Nie ma tu nic oprócz nas, morza, i może pięćdziesięciu innych turystów, tyle że syryjskich. Koniec sezonu i fale działają kojąco po przeżyciach kilkudziesięciu ostatnich godzin.

Krzyżowcy na Bliskim Wschodzie


Pobyt w Syrii dla normalnej kobiety z krajów północy z pozoru wydaje się prosty. Nie zaczepiają, nie gwiżdżą (koszmar Indii), nie szkalują jak się nie dostosuje odzieżowo, no, najwyżej delikatnie przykryją, nie gwałcą, nie bałamucą (choć z opowieści napotykanych Syryjczyków wynika, że wiele Polek dobrowolne przeszło na islam i wyszło tu za mąż – nie ma się co dziwić, Syryjczycy są bardzo męscy i przystojni). Ale coś jest nie tak, co narasta, by z czasem prędzej czy później wybuchnąć sprzeciwem dla kultu przemocy. Bo tu kobiety się bije i poniewiera. Zresztą nie tylko kobiety, ale to najbardziej szokuje. Przynajmniej w mediach.
Pierwszy film syryjski, jak już pisałam, to była masakra: dosłownie i w przenośni. Kolejne – to samo. Kanały muzyczne, które z chęcią oglądamy, to klip za klipem – krótki film jak bić żeby od razu nie zabić, bo przyjemność za szybko się skończy.
Generalne telewizyjny schemat damsko-męski jest następujący: najpierw na spacer za rączkę, cukiereczki, wstążeczki i zachody słońca. Potem huczne wesele i ewentualnie okres miodowy do pojawienia się dziecka. A potem: w twarz, za włosy, o ścianę, a jak ktoś jest zamożniejszy to podtapia w domowym basenie. No i oczywiście małżeńskie gwałty, gdzie ofiary rodzą potem dzieci, które od małego patrzą na kaźń matek. I tak w kółko. Czasem na horyzoncie pojawia się wyzwoliciel, zwykle platoniczny kochanek, częściej szlachetny brat, ale ten zwykle ginie w ostatniej scenie. Żal patrzeć.
Szczególnie ciekawa jest również gradacja kobiet: córka i ewentualnie matka, to jedyne porządne kobiety. Żonę się ma, ale różnie z nią bywa. Kochankę mieć warto, bo nie jest tak cnotliwa jak żona (choć żonę się cały czas podejrzewa o zdradę) i nawet bywa zabawna, ale się nie szanuje kobieta więc krzywdzić ją można bezkarnie. Kochanka w mediach to zwykle farbowana na blond lala, albo z balejażem, w kwiecistej, kusej sukience. Zwykle przebywa w pobliżu kanapy lub okna – wyczekująca. To ją również różni od żony, bo tę widuje się zwykle w kuchni, lub w holu, gdzie albo omdlewa z radości albo jest zrzucana ze schodów. Dzieci płci żeńskiej mają dostęp do kolan ojców i ich gabinetów.

Po kolejnej porannej sesji przemocy miałam dziś dość i Alex mnie musiał powstrzymywać, co by nie rzucać się z pięściami na każdego przechodzącego faceta, co najwyżej na własnego męża. Zresztą to niebagatelny problem – poważnie się z Alexem obawiamy, czy wrócimy w składzie w którym wyjechaliśmy. Nie, nie raczej nie grozi nam powrót w czwórkę – raczej ktoś z bliskich będzie musiał Maxa stąd odebrać, bo my się nawzajem pozabijamy. A kością niezgody jest jedyny aparat, który nam pozostał i który sobie wydzieramy, lub usiłujemy zmusić drugą osobę do zrobienia zdjęcia, które zrobilibyśmy sami, gdybyśmy tylko mieli obiektyw pod ręką. A tu kłopot, bo każde z nas preferuje zupełnie inny rodzaj zdjęć, ujęć, podejścia do fotografowanych obiektów, tych żywych i statycznych. Bardzo cieszymy się ze słabej znajomości języka polskiego w tych stronach.

Z językiem jednak trzeba uważać, bo jak już się wymknie, to może trafić w czułe ucho, które krzyknie – Polska! Dzień dobły! Blodka, Monika Brodka! - zaskoczył nas dziś przemiły pan u stóp cytadeli w Aleppo, gdzie nas poniosło. Aeppo, inaczej Halab, miasto od wieków konkurujące z Damaszkiem pod kontem rozwoju, wielkości wagi i handlu, miało być kolejnym przystankiem na naszej Syryjskiej mapie. Ale z Hamy ruszyć nam się nie chce. Mamy tu ulubioną restaurację, wygodny hotel i klimatyczne miasto, więc robimy co możemy, żeby przedłużyć pobyt. Żeby jednak nie zgnuśnieć poszliśmy na kompromis i do Aleppo wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę.
W naszych kategoriach Aleppo wygrywa z Damaszkiem przynajmniej o trzy długości: jest ładniejsze, mniej turystyczne, czystsze, bardziej urokliwe.
Przez pół dnia przedzieraliśmy się przez lokalne suki poszukując łupów zakupowych (zresztą z marny skutkiem, bo generalnie syryjskie rękodzieło i design nie jest w naszym guście), gubiliśmy się w labiryncie uliczek, by pod koniec dnia zdobyć górującą nad miastem cytadelę. I byliśmy tam w pewnym sensie pierwsi – dwóch krzyżowców i jeden chrześcijanin w wózku, bo przez wieki wypraw krzyżowych nigdy nie udało się zachodnim rycerzom wedrzeć do potężnej twierdzy.

Zanim jednak wdrapaliśmy się po setkach schodów z Maxem i wózkiem żeby podziwiać rozległe widoki na miasto (najwyraźniej również byliśmy z pierwszym kołowym pojazdem w twierdzy, bo o podjazdach nikt tu nie słyszał) dotarliśmy wpierw do fabryki mydła o sześćsetnej tradycji, gdzie produkuje się pięćdziesiąt ton mydła rocznie. Wybór mają niewielki: mydło 5, 20, 40 proc oliwy w mydle, leżakujące najdłużej 3 lata. Mydła sprzedają głównie na teren Aleppo (wykupywane chyba w większości przez turystów) i do...sieci Auchan w Europie. Więc jak chcecie trochę orientu to zamiast biletu do Syrii proponuję wyprawę do supermarketu po sieciowe produkty.

Mydło było na liście naszych zakupów, ale w zasadzie tylko to udało się zrealizować. Miejscowi kupcy nie odpuszczali nam ani na chwilę, zapraszając do swoich sklepów. A jak już gdzieś coś kupiliśmy, to jeszcze przez ładnych kilkanaście minut wyprzedzała nas informacja o tym, że idą tacy, co wydaja pieniądze.

Starówka w Aleppo nie zatrzymała nas długo. Starczyło nam jeszcze czasu na pogoń nowy miastem w poszukiwaniu kantoru i przystanku autobusowego, z którego moglibyśmy wrócić do Hamy. Ten, na którym wysiedliśmy był sporo oddalony od miasta, a w dodatku taksówkarz który nas dowoził do centrum kazał sobie słono za podwózkę zapłacić. Z taksówkarzami zresztą zawsze tak jest: jak się nie dopyta o cenę, albo nie będzie dość stanowczym, to oskubią człowieka do cna. W naszym przypadku zamiast sześciu złotych (100 syp) zapłaciliśmy trzy razy więcej. Ale jak przygoda to przygoda.
Niestety, stacja z której przyjechaliśmy była jedyna, więc trzeba było na nią wrócić. Mieszkańcy Aleppo byli bardzo pomocni – poprowadzili nas przez miasto i wsadzili do miejskiego autobusu, który jechał na dworzec. Pierwszy autobus miejski w Syrii! Max szalał wychylając się przez okno i machając do wszystkiego co nas mijało.
Przy okazji dowiedzieliśmy się, że zakupy spożywcze robią tu mężczyźni, którzy w garniturach wracają obładowani siatami do domów. Kobiet z siatami nie widzieliśmy. Drugie spostrzeżenie nieco nas przeraziło: w żadnym z miast syryjskich nie słyszeliśmy ani tym bardziej nie widzieliśmy ani jednej karetki pogotowia. Widok i dźwięk do jakiego przywykliśmy w miastach europejskich tu nie występuje. Dlatego bardzo uważamy przechodząc przez ulicę i spacerując po murach zabytków.
Niestety, mimo podwyższonej gotowości bojowej przy Maxiu nasz syn z dnia na dzień ma coraz bardziej poobijane ciało. Kolejne ruiny zostawiają na jego buzi, nogach i rękach ślady w postaci zadrapań, siniaków i obtarć. Ale jest bardzo z siebie dumny zdobywając kolejne miasta i twierdze.

Jutro czeka nas trudny dzień. Spróbujemy załapać się na dzienny pociąg do Lataki. Z Aleppo, więc znów czeka nas półtorej godziny wyjątkowo nudnej trasy Hama-Aleppo. Nagrodą maja być wielkiej urody widoki dla nas i frajda z pociągu dla Maxa. W Latakii – wielka niewiadoma, więc proszę, trzymajcie za nas kciuki. Za trzy dni zaczynamy zniżać się do Damaszku, a tym samym – zbliżać do Warszawy.


Rzecz o syryjskim naleśniku i nie tylko...

Już wczoraj wspomnieliśmy o zabójczej porcji syryjskiego naleśniora. Na sam ich widok ślinka leci i od przyjazdu do Hamy obiecaliśmy sobie takie na śniadanie. Ale do rzeczy – naleśniki i inne wyroby oparte na tej bazie są produkowane w wyspecjalizowanych punktach – czystych, przestronnych z chłodniczymi ladami pełnymi pyszności. Ale uwagę przyciąga bok sali prawie tak duży jak część dla klientów: tu na białych lekko poobijanych metalowych taboretach jest rozwieszone ciasto. Taborety to okrągłe konstrukcje sporej średnicy ok. 60cm z czterema nóżkami, ciasto jest na nie narzucone i zwiesza się fałdami po bokach i powoli się wydłuża i rośnie. Wyrośnięte ciasto smaruje się słodką masą serową i zawija w rulon, a że jest go dużo to ścianki wałka mają ok. 1cm grubości, cały naleśnik ma ok. 3cm średnicy i ok. 45 długości. Zamówiliśmy odruchowo saalasa – czyli trzy porcje. Na pierwszy rzut oka – o jak skromnie, pan wziął olbrzymiego naleśnika i odkroił z niego sześć niedużych kawałków, tyle co na spodeczek od filiżanki, całość polał syropem i posypał posypką. Kiedy powoli skończyliśmy nasze porcje, spojrzeliśmy beznadziejnie na trzecią. W każdym razie nie jedliśmy jeszcze nic aż tak sycącego i zapychającego.
Do kulinarnych odkryć ostatnich dni należą również zachwalane miejscowe mini pizze wielkości ok. 10cm świeże, pyszne ozdobione jedną prawdziwą oliwką pośrodku.


I na koniec, z rzeczy nam brakujących:
po kolejnej wizycie w ruinach odczuwamy wielką tęsknotę za szczoteczką do rąk, i pewnie, jeśli nie chcemy mieć czarnopazurzastego syna, takowa będziemy musieli jutro lub pojutrze nabyć
w krajach niezachodnich, gdzie nasz alfabet i cyfry są obce konieczny jest kalkulator, jako tłumacz przy zakupach

Spacerkiem po Hamie


Szczęście jest plastikowe we wszystkich kolorach tęczy. Przynajmniej szczęście Maxa. Na swojej syryjskiej drodze spotkał kolejne marzenie – mini kolejkę z torami. Biedak do tej pory nie może się pozbierać od nadmiaru wrażeń. Najchętniej by tylko na swój skarb patrzył i go pilnował.

Wyjazd z dzieckiem do Syrii to jak podróż do Niemiec po samochód w latach dziewięćdziesiątych – wszędzie pełno obiektów westchnień w dodatku w dostępnej cenie. Na każdym kroku sklep z zabawkami, cukiernia, wata cukrowa, słodycze, wesołe miasteczka. Pamiętacie jak Pinokio pojechał do krainy chłopców? Tu też wszystko jest możliwe. Dzieci jest pełno. Ganiają całymi stadami, ciągną się po cztery-siedem sztuk za matkami, siedzą na kolanach ojców w restauracjach. Z racji specyfiki naszego wyjazdu Syrię oglądamy przez pryzmat Maxa. Pierwsze kontakty są kontaktami z dziećmi, odwiedzamy miejsca gdzie dzieci możemy spotkać.
W Hamie wdrapaliśmy się na wzgórze cytadeli, by spędzić tam godzinę na placu zabaw. Przez czas kiedy Max się bawił my mogliśmy uprawiać bez przeszkód obrzydliwe podglądactwo. Trochę jest tak, że dziecko daje nam glejt na bycie z Syryjczykami jak równy z równym. Wchodzimy bezkarnie w ich życie, bo każdy chce dotknąć, potrzymać na rękach, obdarować Maxa. Po przejściu przez miasto mam kieszenie pełne podarków, zwykle słodkości, które syn lojalnie oddaje mamie po otrzymaniu od miłych panów i pań.
Różnica między wyjazdem do Syrii a zwiedzaniem Syrii. Bez Maxa pewnie bardziej intensywnie byśmy „zaliczali” atrakcje turystyczne, z Maxem czasami sobie odpuszczamy na rzecz próby życia „normalnie”.

Alex cały czas jest brany za Syryjczyka. W Hamie, gdyby nie nasze „irackie” (jak nazywają je Syryjczycy) ubrania moglibyśmy spokojnie wtopić się w tłum. Turystów tu niewielu, więc się ich nie spodziewa a mieszkańcy często bywają wręcz biali. Alex twierdzi, że to miejsce byłoby idealne żeby się schować przed światem. Labirynt uliczek, meandrująca rzeka (koszmarnie brudna) z malowniczymi noirami, stosunkowo względnie czysto jak na syryjskie miasta i jak na Syrię – bardzo zielono. Miejska zieleń jest porównywalna do zieleni na Ursynowie, więc bywa naprawdę miło.
Hama zarówno w dzień jak i w nocy urzeka. Czego byśmy nie robili, nie wadzimy nikomu. Cały wieczór rozstawialiśmy się ze statywem w centralnych miejscach miasta i ani razu nie mielismy z tym problemów. Ba, nawet nie towarzyszył nam wianuszek gapiów. Tylko czasami jakieś dziewczęta zatrzymywały się żeby zajrzeć do wózka Maxa. Gratulujemy Hamom? Hamijczykom? - zastanawiam się jaka forma byłaby poprawna – życia w mieście. Jednak ich zdaniem nie ma czego. Miasto jest zabytkowe, owszem, ale rząd nie inwestuje w Hamę, nie troszczy się o nich. Czują się tutaj odsunięci od „modern live”.

Ludzie są tutaj bardzo otwarci. Alex wchodzi do każdego warsztatu, na każde podwórze, gdzie jest serdecznie witany, a gospodarze chętnie mu pozują. Ze mną nieco gorzej. Z jednej strony jestem traktowana jako kobieta, bo mężatka i to z dzieckiem (rzadka rzecz wśród turystów, bo zwykle pytają czy jestem „friend” Alexa, jakby Maxa nie widzieli), ale jako kobieta mam swoje miejsce. Powiedzmy szczerze – jestem uprzejmie przeźroczysta. Alex też się w to wpasowuje, kiedy nas przedstawia: Ismi Alex, bibi Max, zaudżati Barbara. Alex z nimi rozmawia, Alex zamawia, targuje się, kupuje, itd. A my z Maxem witamy się z kobietami i dziećmi. I ciągłe pytania: jak to, macie tylko jedno dziecko? I jesteście szczęśliwi? (tu normą jest 5-7 dzieci). Rodzina jest najważniejsza.

Max, z którym bywały problemy towarzyskie w Polsce, tu funkcjonuje wspaniale. Daje się brać na ręce obcym ludziom, z dziećmi chętnie się bawi, chyba, z jakaś miejscowa dziecięca atrakcja bardzo mu się spodoba, to nikogo nie dopuści. Dziś, gubiąc się w uliczkach Hamy, trafiliśmy do szkoły. Dzieci natychmiast porwały nam syna do gry w piłkę, częstowały go słonecznikiem i nosiły, jak lalkę, na rękach. Puszczaliśmy go po dziedzińcu w zasięgu wzroku, bo i tak zaraz był przez kogoś przynoszony. Kiedy wyciągnęliśmy aparat zaczęły z nami fotografować, aż skończyło się na wspólnym pamiątkowym zdjęciu. Żadnych roszczeń ani pretensji – wszystkim było bardzo miło. Na koniec pojawił się pan z lokalnego krafthandmejdu i zaprosił do sklepu i warsztatów. Poszliśmy, obejrzeliśmy, nic nie kupiliśmy a i tak serdecznie się pożegnaliśmy. Jest dobrze.
Synek tak przyzwyczaił się do lokalnych czułości, że kilka razy dziennie wpada w „trans papieski”. Czy ktoś nas mija, czy ulica jest pusta – bez różnicy – Max ze swojego maklarenowego rydwanu rozdaje na prawo i lewo całusy i macha. Wykapany Benedykt.

I Alexa słów parę o jedzeniu:

Przez kilka dni opuściliśmy tę rubrykę i winni jesteśmy nadrobienie zaległości.
W Palmyrze otoczonej w promieniu kilkuset kilometrów piaskami jedzenie jest drogie, i jest go raczej mało w sensie wielkości porcji – w ogóle w Syrii większość dań opisywana jest w menu jako np. 200g, 100g itd. Odpowiada to naszym fastfoodom na dworcach. W każdym razie po rozkoszach podniebienia serwowanych przez eksbankiera w Tartusie, tu wśród ruin poznaliśmy jedzenie beduinskie i się w nim rozsmakowaliśmy. Do tej pory zgodnie z przewodnikami i stanem faktycznym kuchnia syryjska była tłusta, smażona, ciężkostrawna. Beduini raczej nie mają takich możliwości kuchennych więc potrawy są gotowane. Podawane są w niedużych rondelkach, glinianych garnczkach, metalowych półmiskach. Jedliśmy pyszny Muttaban (?), Kaj, Arabic Food i India Kebab – wreszcie był pyszny ryż, wywar z kurczaka, z dużymi kawałkami kurczaka z gotowanymi ziemniakami i czerwonymi kwiatami – chyba...

W Palmyrze zorganizowaliśmy też sobie normalne śniadania – nabyliśmy w sklepie i u sprzedawcy warzyw pomidory, jogurt, pomarańcze, jabłka, i plackowaty chleb – było zdrowo i pysznie.

Przemieszczenie się do Hamy to zmiana żywienia z porcji 200g na normalne posiłki. Na suku widać masę warzyw – cukinie, bakłażany, pomidory, różne papryki i oliwki – sprzedawane w małych sklepikach z wielkich mis a tuż obok apetyczne białe sery moczące się w zalewach, wszystko przetykane starannie spreparowanym mięsem wiszącym na hakach i masą bardzo czystych podrobów. Dodajmy że suk jest zawsze kryty dachem, i cały kamienny, często spłukiwany wodą – nie ma tu much jest chłodno, i co rzuca się w nozdrza, nic nie śmierdzi. Do tego są sprzedawcy ryb, które czasem im wyskakują na chodnik.

Stołujemy się w maleńkiej Al Baroudi Restaurant. Jest to lokal odwiedzany przez liczne rodziny, o stolik trudno. Dla nas jest to również pierwsza restauracyjka gdzie czekamy na jedzenie – czasem nawet długo. Środek lokalu zajmuje wielka metalowa kasa pancerna z kranikiem z której polewana jest zimna woda do picia – dla nas jako turystów bez pytania jest oczywiście butelkowana. Porcje są ogromne poprzedzone wielką tacą tradycyjnych przystawek – hummusu (zupełnie, ale to zupełnie inaczej smakującego niż to sobie wyobrażaliśmy), jogurtów, marynat itd. Jak do tej pory skosztowaliśmy shoarmy, chicken'a i chicken nuggets, oraz spicy rice. Dodajmy że chicken to porcja na oko ok. 1 kg mięsa – trudna do zjedzenia na dwie osoby, chyba że jest się bardzo głodną Basią.

Po obfitym posiłku przechodzimy do następnej witryny – sklepu czekoladowego. Jest ich pełno w całym mieście, i generalnie w całym kraju. Od progu powala zapach mielonych kaw – tureckiej, arabskiej, i innych, boki sklepu od podłogi do sufitu to szklane pojemniki wypełnione czekoladkami, cukierkami, orzechami, kandyzowanymi cosiami – jednym słowem bajkowa kraina. Na nieśmiałe pytanie o czekoladę z orzechami dostaliśmy do wyboru ok. 1,5m ściany. Wybór był trudny więc starą metodą poprosiliśmy o woreczek i po dwie każdego rodzaju poprosimy...

Upp... Kiedy dziś spotkaliśmy sprzedawcę i przyznaliśmy się że wszystkie spróbowaliśmy grzecznościowo spytał się nas czy się dobrze czujemy...

Ale przecież nieduży worek czekoladek nie może zaszkodzić jeśli spożywa się je z umiarem. Może natomiast dorosłego Europejczyka powalić nieduży syryjski naleśnik ale o tym innym razem, jak trauma minie...

piątek, 19 listopada 2010

Pępek Syrii


- Welcome, welcome! - jeszcze żadne miasto nas tak serdecznie nie powitało jak Hama. Należało się nam, bo dziś przeszliśmy test podróżowania jak „lokalsi”. Łatwo nie było, ale bardzo zabawnie.
Do Palmiry łatwo dojechać, ale wyjechać można w zasadzie tylko do Damaszku i Hims – paskudnego miasta znanego głównie jako węzeł komunikacyjny Syrii. Dlatego większość turystów podróżujących na własna rękę właśnie Palmirę zostawia sobie na sam koniec. Takie też były nasze plany pokrzyżowane przez upały i święto. Dwa i pół dnia na pustynię i ruiny to mało, ale nasz pokoik był stanowczo zbyt mały dla Maxa, ulica zbyt ruchliwa a do ruin jednak kawałek trzeba było iść. Tak więc po uroczej kolacji, której główną atrakcją był Max, zaczęliśmy zastanawiać się jak i gdzie jechać dalej. Celem było Aleppo. Możliwości komunikacyjne dość marne – albo całodzienny rajd samochodem przez pustynię w cenie naszych tutejszych trzech dniówek albo z przesiadkami – koło siedmiu godzin autobusami. I na tym by się skończyło gdyby nie „połowinki” urządzone nocą przez Maxa.

Nasz kochany syn postanowił uczcić połowę podróży wielką draką, którą rozpoczął o drugiej w nocy a skończył kiedy słońce już wstało. Powodów nie znamy nadal. Dziecko jest zdrowe i nie wykazuje oznak zmęczenia. Dodam, że w ramach atrakcji zasikał siebie, swoje łóżko a i matce się oberwało. Nic więc chyba dziwnego, że na długie trasy nie mieliśmy ochoty. Pozostawała Hama: odległa i zdaniem miejscowej turystycznej „mafii” (w Palmirze wszystko jest rodzinne – idź do sklepu, restauracji, taksówki mojego brata, on zrobi ci dobrą cenę, special discount my friend) niezwykle trudna do osiągnięcia dla rodziny z dzieckiem. Zawiozą nas tam taksówką brata za nasze dwie dniówki.
I znów, jak w przypadku zamku arabskiego, poszło nam w ambicje. Co, my nie damy rady? Po dwóch razach w Indiach? Niedoczekanie! I pojechaliśmy sami.

W przewodnikach polecają przejazdy autobusami firmy Kadomus – rządowego przewoźnika. I rzeczywiście, zarówno te daleko rejsowe jak z Damaszku do Tartusu, a potem do Palmiry jak i na krótszych z lotniska do stolicy jedzie się niezwykle komfortowo.
Tym razem wyboru nie było. Autobus był jaki był. Cztery koła, sterówka i stanowczo zbyt mało miejsc jak na liczbę jadących nim pasażerów. Tu władzę absolutną ma kierowca - który potrafi nawet klienta wysadzić w środku trasy, jak coś się nie podoba. Zakaz palenia obowiązuje wszystkich, tylko nie jego. A światłość z jego osoby spływa na praktykanta, jego przybocznego zwanego przez nas „rozsadzaczem” którego głównym zadaniem jest przygotowanie pojazdu do drogi, przeparkowanie go w zajezdni i obsługa pasażerów. I tu jest źródło jego władzy. Tylko pomagier kierowcy decyduje kto gdzie siądzie, komu dostawi się metalowe, rozkładane krzesełko (do niczego nie przymocowane), dla kogo można się zatrzymać a dla kogo nie. Ogólny klucz rozsadzania jest prosty: panowie po jednej panie po drugiej, razem tylko rodziny. I nic to, że kobieta z dzieckiem na ręku wsiadła, a trzech facetów rozwala się samotnie na siedzeniach, biedaczka musi stać, chyba że jej dostawkę dadzą.

Autobus przecinał pustynię długo – trochę za długo jak na Maxa przy wysiadającej klimatyzacji i awanturach z kierowcą. Łez i fochów nie było, ale synek zaczynał się już wiercić pod koniec podróży. W Hims rozgardiasz, nikt nic nie wie, a jak już się dowie, to się okazuje, że z tego dworca dalej nie pojedziemy. I zaraz gromada taksówkarzy, naganianych przez boga– kierowcę naszego autobusu, oferuje nam podwózkę. Najchętniej do samej Hamy za pół dniówki. Stanowczo za dużo, a Max ma już dość samochodów. Mimo to Alex, wreszcie w swoim żywiole, zaczyna się targować. Przelicza paliwo (40 syp za litr) na kilometry, czas, itd. Przeciwnicy odwołują się do dobra dziecka, własnej liczby potomstwa i korków. Z piętnaście minut tak się przegadywali, by na koniec wyściskać się i czule pożegnać nic nie załatwiając. Zostały nam jeszcze mikrobusy, do których przysięgaliśmy że nie wsiądziemy, zwłaszcza po tragedii z Nowego Miasta nad Pilicą. Tak jak w przypadku samochodów osobowych w mikrobusach liczba pasażerów na jaki jest pojazd zarejestrowany jest tylko punktem wyjścia. Wejdzie ile wejdzie a jedzie jak szybko ma dojechać. Horror. Ale innej drogi nie ma, pakujemy dwa plecaki, plecaczek, torbę, Maxa, nas, policjanta, urzędnika, matkę z trójka dzieci z przodu, druga z trójka z tyłu, dwóch panów, kierowca dopycha drzwi, po drodze wsiada jeszcze jeden – dwóch pasażerów i jedziemy! Pięćdziesiąt minut w spa – sauna gratis. Z środków lokomocji został nam tylko pociąg. A to już wkrótce.

Hama – pępek Syrii, omijany często przez turystów, miasto o bogatej historii, które zaledwie trzydzieści lat temu spłynęło krwią tysięcy zbuntowanych mieszkańców. Miasto wiekowe obdarte z korzeni, bo po stłumieniu artylerią powstania w 1982r. (!) niemal zupełnie została zrównana z ziemią starówka. Mimo to nam się podoba. Już jadąc do hotelu widzieliśmy niezwykle fotogeniczne ulice. Szkoda tylko, że mamy na nie jeden aparat, bo drugi nie wytrzymał kontaktu z kamieniami w Palmirze.
Po zostawieniu bagaży w hotelu (jest boski) obiedzie (przepraszam za monotonię ale na nas to zrobiło wrażenie – połowa ceny jaką płaciliśmy dotychczas! A doznania kulinarne nie do opisania) spacer nocnym miastem. Nocnym znaczy ciemnym, bo w Syrii dzień kończy się koło siedemnastej, w ciągu zaledwie kilkunastu minut. I największa niespodzianka dnia! - z okazji świąt wszędzie uruchomione są wesołe miasteczka. Po długim marudzeniu udało się nam namówić (mi i Maxowi) Alexa na chwilę zabawy. Syn był absolutnie zachwycony. Jutro miasto za dnia. Podoba się nam tutaj na tyle, że rozważamy czy z Hamy nie zrobić bazy wypadowej do pozostałych miast północnej Syrii.

czwartek, 18 listopada 2010

Lans na piasku


Czwartek był dla nas dniem absolutnego lenia. Zamiast wczesno-porannego marszu było przedpołudniowe snucie się w kierunku ruin. W starożytnej świątyni pogrzebowej rozłożyliśmy się ze śniadaniem. Widoki niezapomniane, zwłaszcza min odwiedzających nas turystów. To było pierwsze śniadanie od wyjazdu z Warszawy.
Co by zostać w klimacie funeralnym podreptaliśmy dalej na pobliską górę żeby w cieniu wież grobowych z widokiem na całą Palmirę przeczekać upał i wybawić syna.
Max w warunkach skalno-pustynnych funkcjonuje fenomenalnie. Znów wdrapywał się gdzie tylko mógł, przekopywał łopatką górę i usiłował wymontować kamienie z wież. Dla dobra bogactwa kulturowego Syrii – z marnym skutkiem. Zimno było pod grobowcami okrutnie, a wycieczki beduińskich gapiów zaczęły nas już nudzić więc stoczyliśmy się w dolinę i zapuściliśmy w miasto.
Najwyraźniej środy i czwartki to lokalny czas na wesela, bo od dwóch dni po mieście jeżdżą roztrąbione i kolorowe orszaki ślubne. W środę wieczorem pięć par szczęśliwych nowożeńców kilkakrotnie okrążało nasz hotel szczęśliwie położony przy głównej ulicy. Za samochodami ciągnęły motocykle i wielbłądy, a jadący weselnicy gwizdali po arabsku, krzyczeli i strzelali petardami. Zabawa ciągnęła się do późna w nocy.
Żeby dostosować się do lokalnego trybu życia usiłowaliśmy namówić Maxa na leżakowanie ale nie za bardzo nam wyszło. Skutek jest taki, że syn nam padł podczas nocnej sesji w ruinach. Ciekawe, kiedy się obudzi...

W cieniu ruin


- Give me him, and I give you two my – zachęcał nas beduin prowadzący pick-upa wypakowanego rodziną. Dwoje w lewo, dwoje w prawo z pewnością nie zrobiłoby mu różnicy. Na pace i w środku siedziało kilkunastu członków rodziny. W większości dzieci. Tak nauczyliśmy się dwóch rzeczy: nie ma ograniczeń, z wyjątkiem praw fizyki (a i te wydaja się być naginane) jeśli chodzi o pakowność samochodów w Syrii i że beduini mówią po angielsku, a także po polsku, włosku, hiszpańsku, niemiecku, chińsku – czego klient zapragnie. Niezwykle chłonni językowo ludzie.
Nadal jesteśmy w Palmirze. Po zachęcającym wieczorze poranek okazał się jeszcze lepszy. Palmira jest pięknie położoną oazą pośród pustynnych gór. Bezmiar nieba i piasku działa na nas kojąco. Już coś podobnego kiedyś widzieliśmy i tez nam było bardzo dobrze. Za dnia współczesne miasto nie wygląda oszałamiająco: kilkadziesiąt ulic na krzyż – dosłownie, bo jak się ma za teren budowy bezkresy pustyni, to jest gdzie planować przebieg dróg. Betonowe nudne domy w stylu arabskim, tak do trzech pięter góra. O świcie schowane za metalowymi roletami sklepy i usługi ożywają koło południa, żeby znów zamknąć się koło północy. Kilka meczetów ze strzelającymi w górę minaretami i szczekaczkami muezzinów, kilkanaście hoteli i muzeum zamykające wyjazd z miasta. A kilometr dalej zaczyna się królestwo Zenobii w swoim czasie równej Kleopatrze – starożytne miasto, którego ślady wielkości i rozmachu zachowały się do dziś.

Główna ulica otoczona kolumnadą na kilka pięter w górę stojąca pośrodku pustyni robi wrażenie. Ponieważ byliśmy dość wcześnie turystów było niewielu. Leniwie przechadzali się wśród ruin, starając nie stać zbyt długo na słońcu. W cieniu kolumn i rzeźbionych łuków siedzieli beduini. Niegdyś marynarze pustyni dziś prawdziwi easy-raiderzy syryjskih piasków, zamienili wielbłądy na motocykle. Żyją ze sprzedaży pamiątek, biżuterii, tkanin, a wielbłądy trzymają tylko do obwożenia nimi białych turystów wokół ruin – 300 sypów za kwadrans leniwego dreptania na sznurku.
My nie skorzystaliśmy, ale radość z obecności zwierząt była wielka. Max był zachwycony i łaził za nimi krzycząc: Kopalka, Kopalka!

Przewodniki ostrzegają przed beduinami: że są natarczywi, naciągają i generalnie lepiej z nimi nie zaczynać. Autorzy chyba nigdy nie byli w Indiach, więc nie znali słowa „natarczywość”. Beduini spotykani przez nas nie dość, że nic nam nie proponowali, to przychodzili żeby dopytać się kim jest Alex (na araba troszkę za ciemny, na Syryjczyka zbyt łagodne rysy a na białego, nawet dobrze opalonego też już nie wygląda) i czy mogą dotknąć, pogłaskać, uszczypnąć Maxa. Gdybyśmy pobierali opłaty za syna byli byśmy bogaczami, a tak tylko jesteśmy obsypywani (czasem dosłownie) słodyczami i ręce nam odpadają od machania. Ale Max jest zadowolony i żadnej okazji do popisu sobie nie odpuści.
Ali, beduin poznany w murach Palmiry, też nie mógł się nadziwić, że Alex jest jaki jest. Ale dzięki temu opowiedział nam o swojej piątce dzieci, o tym, jak uczy się języków od turystów i że ciężkie czasy nadeszły, bo paliwo idzie w górę nie wiadomo dlaczego.
Mimo że nawet miło się rozmawiało – niejeden biznesmen w Polsce mógłby pozazdrościć takiego akcentu i zasobności słów jaki miał Ali – musieliśmy uciekać spod kolumn, bo słońce zaczęło nam wypalać dziury w głowach. Kolejny przystanek: świątynia bóstwa zysku i dobrobytu Bela. Bóstwo miało rozmach i wpływy, bo doprowadziło Zenobię ku szczytom bogactwa i wpływów, to mu królowa świątynię o murach 200-metrowych postawiła. Rzymianie zniszczyli, bo Zenobia się zrobiła za silną konkurencją (władała przez krótko całym wschodem od Egiptu po Antiochię), ale nie wszystko im się udało – Bel nadal się nieźle trzyma. Alex każe wspomnieć niezwykły kunszt kamieniarzy i jaszczurki wygrzewające się w słońcu.
Oprócz jaszczurek wygrzewał się tez Maxio, mimo naszych gróźb i próśb żeby siedział w cieniu. Kończyło się to kilkukrotną interwencją kiedy dziecko było już czerwone z przegrzania, za co syn się na nas się regularnie obrażał i darł paszczę tak, że starożytne mury drżały. Nawet przewodnicy oferujący swoje usługi starali się nas obchodzić szerokim łukiem.
Tak jak reszta zrujnowanego miasta zachwyca również świątynia: ogromem, technologią, stopniem zachowania. Dla Maxa czas spędzony u Bela był fantastyczną zabawą we wdrapywanie się na kamienne bloki. Czasami nie byliśmy w stanie uwierzyć, że potrafi co potrafi.

Trzysta metrów nad ruinami, na wielkiej górze o piargowych zboczach, stoi arabski zamek. Zamek jak zamek, w Syrii jest ich dość sporo, stanowczo zbyt wiele jak na nasze skromne możliwości czasowe. Ale widok z góry podobno zachwyca. Postanowiliśmy to sprawdzić – na własnych nogach i z wózkiem pod pachą. Drogi na szczyt są dwie: jedna autokarowa, zwykła asfaltowa droga otaczająca serpentyną górę i druga – na krechę, dla mulników, przez osypujące się kamienie, czasem prawie pionowa, bardzo mozolna dla zwykłego piechura, tym bardziej dzieciatego. Ale o tym przekonaliśmy się w trakcie, no bo co to nie my – damy radę, prawda?
Przodem szłam ja, z wiercącym się Maxem na rękach, a za nami Alex z wózkiem i sprzętem na plecach. Dwie kupy dalej (przewijanie na osypisku, w trudnych warunkach nazwaliśmy metodą „na krzyżowca”, a w zasadzie na dwóch krzyżowców i małego chrześcijaninka, bo w pojedynkę chyba nie dałabym rady). Sześć przystanków później i 300 m wyżej, osiągnęliśmy cel. Warto było – widok powalał. Ale schodzić w dół już się nie odważyliśmy. Przyklejeni do pobocza dreptaliśmy szosą, mijani przez łańcuszek turystów, którzy jechali na view point na zachód słońca.



Mądrzy po fakcie cd.:
koniecznie odblaski, najlepiej takie w formie pasków. My nie mieliśmy a droga była ciemna, kręta i ruchliwa
oprócz miseczki Maxa przydałby się jeden talerz plastikowy. W Indiach mieliśmy metalowe, a tutaj nam ich bardzo brakuje. No bo ile można jeść z torebek?

środa, 17 listopada 2010

Przez piaski pustyni


Pustynia jest niesamowita. Przez kontrasty. Horyzont ostro się odcina, kontury wyglądają jak spod linijki. W słońcu jest nie do wytrzymania, ale wystarczy wejść w ruiny Palmiry, a robi się lodowato. Starożytne królestwo Zenobii miało zamykać naszą syryjską przygodę, ale opustoszałe i sparaliżowane świętem miasta wybrzeża zniechęciły nas na razie na tyle, że uciekliśmy na drugi kraniec kraju, na pustynię.
Pierwszego dnia święta, czyli w nasz wtorek, donośny głos muezzina obudził nas o piątej rano. Miasto było gotowe do modlitwy. W planach mieliśmy wyprawę na wyspę Arwad, leżącą nieopodal Tartusu. Hotel był pusty. Rolety sklepów i restauracji na naszej uliczce pozasuwane. Pusto, nawet śmieci nie było tyle co zwykle. Na przystani kilkanaście małych stateczków czeka na podróżnych. Ile osób może pomieścić statek wielkości małego kutra rybackiego? Kilka razem z załogą? Kilkanaście? Po pół godzinie czekania razem z nami w sterówce, na dziobie i na głównym pokładzie, na obu burtach było kilkadziesiąt wystrojonych pasażerów. Mężczyźni na pokładzie głównym, kobiety pod dachem, młodzież i samodzielna dzieciarnia gdzie popadnie. Na statku rewia mody: mężatki w szykownych płaszczach zapiętych na rzędy mieniących się w słońcu guzików, panny na wydaniu w sukienkach do kolan, w kozaczkach – niby skromnie, ale sukienki dokładnie przylegają do ciała, narzucone na nie gorsety podkreślają biust, koronki, kokardki, kolczyki przyciągają uwagę. Dziewczynki przypominają najlepsze wydanie Paris Hilton, po prostu chodzący, wyzywający sex. Czego nie mogą matki, noszą córki. Kuse spódniczki, szerokie pasy, pantofelki, futerka (ponad 30 stp. W cieniu, najwyższe temperatury od 1998 r..!) w wszystkich możliwych kolorach. I świecące torebki. Barbie może się schować.
Mężczyźni, eleganccy, każdy włożył co miał najlepszego odpowiednio do wieku i zamożności.

20 minutowa podróż zachwyciła Maxa. Pierwszy raz płynął morzem, były fale, bryza wpadająca na statek. Max wystawiał buzię w stronę wiatru i usiłował otworzyć oczy – bardzo go to bawiło. Była mała draka, kiedy postanowił samopas chodzić po płynącym statku. I znów Syryjczycy okazali się niezwykle serdeczni – natychmiast wokół nas pojawił się las rąk proponujących różową watę cukrową, podsuwane były dzieci, które miały Maxa rozweselić, kobiety cmokały przyjaźnie. Młody wyhamował.

Wyspa Arwad była ciasna. Labirynt uliczek ciągnących się do samego morza. Ruiny dawnej twierdzy niemal niewidoczne, oblepione domami mieszkańców. I wszędzie tłumy dzieci. Chłopcy ganiają stadami z bronią ostrzeliwując się z broni, którą dostali rano z okazji świat. Dziewczynki paradują obnosząc się ze swoimi kreacjami. Mały sex w małym mieście. Największe skupiska dzieci gromadzą się przy wesołych miasteczkach skleconych na chybcika i przy sklepach ze słodyczami – jedynymi otwartymi tego dnia. Dorosłych nie widać, siedzą w domach świętując rodzinnie pierwszy dzień Aid el-kebir. Dzieci dostały pęki banknotów i opanowały miasto. Czujemy się jak bohaterowie Władcy much. Mimo bliskości do lazurowego morza uciekamy na kontynent.

W Tartusie upał. Dochodzi południe. Nie ma się gdzie ukryć, wszystko nadal pozamykane. W hotelu nie ma klimatyzacji, a okna wychodzą na południe. Kluczymy pustymi uliczkami. I znów same dzieci. Nagle, w środku dzielnicy mieszkalnej znajdujemy się w środku zamku – dawnej twierdzy Szpitalników. Trudno go zobaczyć, bo został zupełnie zaadoptowany przez kilkaset rodzin. Dawne dziedzińce pełnią funkcje podwórzy, w krużgankach z zamurowanymi łukami są mieszkania, w kaplicy z roztrzaskanym sklepieniem leżą śmieci. Zamek był duży i bardzo ciekawy. Kolejny raz zastanawiamy się, dlaczego Syryjczycy nie wykorzystują tego co mają.

Mamy dość. Śmieci, temperatury, paraliżu świątecznego. Na każdym wyjeździe jaki odbyliśmy do tej pory mamy dzień kryzysu – ucieczki od planów. Zawsze się to dobrze kończy, wierzymy, że tak będzie i tym razem. Kierunek Palmira. Tyle że późno, dochodzi szesnasta, o siedemnastej robi się ciemno. Mieliśmy nie podróżować nocą ze względu na Maxa. Nie wiemy, czy znajdziemy nocleg. Ale musimy jechać.

Jest już ciemno kiedy wjeżdżamy na pustynię. Walczyłam z Maxem przez godzinę żeby zasnął, przed nami kolejne trzy ciemności w podróży. Znów koszmarny Syryjski film. Aż boli jak się na to patrzy. Boimy się, żeby Max się nie obudził, będzie głodny i znudzony, więc słusznie da nam popalić.
Udało się, tuz przed dwudziestą osiągamy Palmirę. Ciemno, pusto. Przez chwilę wątpimy w podjęte kilka godzin temu decyzje. Na szczęście po kilku zakrętach znajdujemy się tuż przy ruinach, w mekce plecakowców. Ładny hotel, pyszne jedzenie, klimat jak z Indii. Max szczęśliwy. Będzie dobrze.

wtorek, 16 listopada 2010

Krak des chevaliers czyli o wyprawie do twierdzy którą wszyscy chcieli


Alex codziennie fotografuje Maxa i każe mi zapisywać wszelkie zmiany w jego organizmie. Postanowił sprawdzić metodą naukową jak długo nasz synek pociągnie zanim zmieni się we frytkę. Mija czwarty dzień naszego pobytu w Syrii a Max nadal konsekwentnie odmawia jedzenia czegokolwiek innego. Przynajmniej na obiad. Dziś usiłowaliśmy przełamać to ryżem, ale nie szło, bo raz, że z ryżem w Syrii jest jak z kawą w Indiach – nie znają się, rzadko mają, więc lepiej nie ryzykować, dwa: wcześniej Max pożarł frytki z talerzy rodziców.
Niepokoją nas te frytki, choć dramatycznie nie jest: Max wcina lokalny chleb (lekko słodka wersja pizzy wielkości kuchennego obrusa), banany, jabłka oraz suchy chlebek i mleko modyfikowane spakowane w Polsce i stanowiące połowę naszego całego bagażu. A do tego, co by się nie odwodnić wypija hektolitry soku z mango.

Z naszym jedzeniem w ogóle dziwnie jest i stanowi to kwestię sporną między mną a Alexem. Założyliśmy, że podróżujemy z dzieckiem tak jak to robiliśmy do tej pory czyli low-costowo, nie przepłacając gdzie przepłacać nie trzeba i starając się nie zamykać w turystycznych gettach. Dlatego nie pojechaliśmy na wycieczkę z biura podróży i dlatego wybieramy miejsca które nie koniecznie kojarzą się z komfortowym wypoczynkiem. Ma być ciekawie ale lekko pod górkę. A tu mąż mój zapoznał się z restauratorem, co ma lokal z widokiem na morze i personel zakochany w naszym synu, i ciąga nas tam już drugi wieczór spędzony w Tartusie. Karmią pysznie i obficie, ale rachunek wystawiają jak za hotel, co prawda standardu plecakowego, ale zawsze. Restaurator jest świetnym menadżerem i za każdym razem funduje nam coś extra – be my guest – jest nieopodal hotelu no i to morze...

Aczkolwiek morze w wersji syryjskiej ma w sobie stanowczo za dużo betonu a za mało piasku. Piasku w zasadzie jeszcze nie widzieliśmy w okolicach wody. Jutro przemieszczamy się na pobliską wyspę, może tam trochę będzie.
Jutrzejszy dzień, i kolejne trzy nadchodzące po nim to dla nas duży znak zapytania. Wszyscy z którymi rozmawiamy ostrzegają przed świątecznym tłumem ludzi i paraliżem wszystkiego, a więc i naszej podróży, co nas trochę martwi, bo już ciągnie nas dalej. Ale z drugiej strony jeszcze nie widzieliśmy tu tłumu z jakim mieliśmy do czynienia w Indiach, i przeżyliśmy, a z dotychczasowych obserwacji wynika, że nie ma rzeczy, których nie udało by się zdobyć za pieniądze. Jednocześnie Syryjczycy to dumny i niespieszny naród, co też może zaważyć nad dalszym przebiegiem naszej trasy.

Wracając do dziś – wreszcie spaliśmy na wygodnych łóżkach. Doceniliśmy to zwłaszcza wczesnym rankiem, kiedy nasz ukochany synek postanowił wstać dwie godziny wcześniej niż zwykle, radośnie budząc swoim śpiewem całe miasto. Bez trudu zdążyliśmy się zebrać na spotkanie z umówionym kierowcą, który miał nas zawieść po okolicznych atrakcjach.
Już sama podróż była udana – w okolicy Tartusu jest nawet zielono. Bez szaleństw, ale zawsze coś. Jechaliśmy serpentynowymi drogami wśród gajów oliwnych, sadów pomarańczowych i plantacji tunelowych. Tu warzywa uprawia się tylko pod folią, więc okolica wygląda jakby pożerały ja wielkie, białe gąsienice. Tego, dlaczego chowają uprawy nie wiemy, ale może ma to coś wspólnego z parowaniem i suchym klimatem. Kolejny raz zachwycaliśmy się lokalnymi drogami – na asfalcie nie oszczędzają, tak jak na myciu samochodów. Max już sam się garnie do wsiadania do miejscowych pojazdów. Ważne jest, żeby sam siedział przy oknie i żeby lokalna muzyka głośno grała. I dziecko jest szczęśliwe. Max podróżnik rozglądał się na boki obserwując przydrożnych sprzedawców mandarynek i kawy (mają przerobione pick-upy w które wstawiają wielkie ekspresy) i mijane stada owiec i krów. Zarówno na nim jak i na nas zrobiły wrażenie skręty po 45 stopni w górę i niemal 180 w bok. Miejscowi kierowcy potrafią w tych warunkach nawet wymijać.
W drodze byliśmy przez siedem godzin, z czego zobaczyliśmy przeurocze miasteczko Safitę (żaden przewodnik nie wspomina o urodzie labiryntu uliczek pnących się po górze a wszyscy piszą o nudnym donżone), zupełnie niespodziewaną świątynię grecko-katolicką schowana wśród gajów oliwnych i zamek: Krak des chevaliers. Wielki. Rozległy. Niedostępny. Zarówno dla wrogów jak i rodziców z dziećmi.

Żeby było łatwiej: wyobraźcie sobie ruiny. Wielkie. Wspaniałe. Mające kilka kondygnacji, tysiące schodów, zapadni, okien, strzelnic, dziur w murach. A wszystko to niezabezpieczone. Pomijam nasz optymizm na wyrost, wagę podręcznych bagaży (Max, torba z jego prowiantem, w tym opakowaniem mleka i termosem z ciepła wodą, pieluchami, mokrymi chusteczkami, kocykiem, bluzą, dwa aparaty, przewodnik, nasza woda, netbook...) ale było nieco dyskonfortowo ze względu na bezpieczeństwo dziecka. Był konflikt między naszymi obawami a radością Maxa z rozległego terenu po którym może hasać. Na nasze usprawiedliwienie dodam – nie byliśmy jedyni. W ogóle co i raz podróżując przez Syrię spotykamy ludzi z zachodu z dziećmi. Najlepsza była mama, która była sama z jednym maluchem młodszym od Maxa w nosidle i trzylatkiem w wózku. Znaczy – da się. Po Krak des chevaliers też się dało i warto było, bo rzeczywiście jest to imponująca budowla, zwłaszcza wewnętrzna kaplica, ale mi siadło kolano a Alexowi kręgosłup. Max absolutnie zdrowy i szczęśliwy z wycieczki.

W ramach nagrody za dzielne towarzyszenie nam w dzisiejszej wyprawie postanowiliśmy zabrać go na plac zabaw w Tartusie. I tak w planach było szwendanie się po okolicy, więc czemu nie dopieścić dziecka. Niestety, skończyło się płaczem, bo Max najpierw zobaczył plac zabaw, potem spróbował, po czym szybko doszliśmy do wniosku, że bardzo nam na synu zależy i natychmiast go zabraliśmy. Tutejszy plac zabaw jest dla rodziców niegrzecznych dzieci, którzy postanowili je ukarać. Z każdej strony jeżą się jakieś pręty, coś odpada, skrzypi, wszystko jak zwykle zalane tonami betonu i tonie w śmieciach. Na razie dziękujemy.

Dziś będzie generalnie dzieciowo – refleksja na temat podróżowania z dziećmi bo dużo o tym rozmawiamy ostatnio. Da się i warto. Warunki nie stanowią problemu, o ile jest się dobrze przygotowanym: i sprzętowo i psychicznie. Dla mnie wyjazd z Maxem jest cudowny, choć bywały chwile, kiedy chciałam wyć, bo dziecko było głodne, niewybiegane. Ale po dwóch dniach dostroiliśmy się do siebie i wspaniale funkcjonujemy: obydwoje szczęśliwi. Ja wiem, że Max jest wspaniałym partnerem, pod warunkiem że uwzględni się jego potrzeby. On daje mi zwiedzać, gubić się, szwendać, przeskakiwać z miejsca na miejsce i widzę, że też go to cieszy. Jest na pewno ułatwieniem w kontaktach z ludźmi. Max nie opóźnia podróży, ale czyni ja bardziej esencjonalną. Pilnując go w zamku zwiedzałam, ale patrzyłam na wszystko tez jego oczami, w jego tempie, widziałam więc trochę więcej ale i inaczej.
Dla Alexa nasza podróż bywa mecząca – Max odbiera mu wolność beztroskiego chodzenia po murach obronnych, dodaje ciężarów do noszenia. Zasada jest taka: ten kto ma dziecko odpowiada za nie, a drugi ma sprzęt i robi zdjęcia. Wymieniamy się, bo Alexowi zależy na kontaktach z Maxem, ja też chcę fotografować, ale czasem go to już przerasta, czasem jest łatwiej, żebym to ja się dzieckiem zajęła, mam przecież większą wprawę. Więc robi za muła. Z drugiej strony jest jednak bardzo dumny z Maxa, jak dzielnie sobie tutaj radzi, cieszy się z czasu spędzanego z synem.

Dziś jedliśmy:
Do wieczora suchy prowiant regulaminowy: Max mleko, jabłko, soki, woda, chleb chrupki, Basia – orzeszki, chleb tutejszy, woda, Alex – chleb tutejszy woda.
A wieczorem – zaczęliśmy od miejscowej mandarynki co to rosną na drzewach przydomowych (my oczywiście nabyliśmy ją od sprzedawcy) i w , wczorajszej restauracji kontynuowaliśmy ucztę – tym razem były to ryby, basmati rice (nawet koło niego nie stał, tylko koło vegety ale Max raczył spróbować), pyszna sałatka – Fattusch – z ogórka świeżego, sałaty, kapusty, cebuli,pomidorów i kawałków przysmażonego chleba (!), do tego coś w stylu sprite miejscowego całkiem smacznego. W ogóle próbowaliśmy już miejscowych napojów puszkowano-gazowanych ale sprowadzają się do cukru i nawet nasze rodzime zajzajery typu Zbyszko czy coś takiego są niczym w porównaniu z tym.

Tartus


Nasza Syria jest wyludniona. Kiedy zaczynamy dzień Syryjczycy jeszcze śpią, lub szykują się do codziennych zajęć. Szczyt dziennego ruchu spędzamy w podróży, lub wśród zabytków. Kiedy wreszcie osiągamy cel w postaci hotelu albo restauracji Syryjczycy odpoczywają po upalnym dniu (dziś mieliśmy trzydzieści stopni! W cieniu). Ich życie towarzyskie zaczyna się koło dwudziestej a my wtedy myślimy o wykąpaniu i położeniu Maxa, zrzuceniu zdjęć, opisaniu dnia i odpoczynku. Impreza za oknem i uporczywe trąbienie nieco nas rozprasza.
Ale to wyjątek, bo Syria, zwłaszcza po doświadczeniach indyjskich, jest cicha i monotonna muzycznie. Śpiewy muezzina są przyjemne i bynajmniej nie przeszkadzają nam nawet o świcie. Muzyka w tle typu: samochód, autobus, restauracja jest na jedno kopyto – przywieziemy, zaprezentujemy. A na ulicach panuje umiarkowany rejwach. Dziś, kiedy dojechaliśmy do Tartusu było wręcz cicho, bo podczas czterogodzinnej podróży zupełnie nam zatkało uszy i zatoki. Au!
Nie tylko czas nas wyróżnia – na tle miejscowych wyglądamy jak trzy cudaki. Po pierwsze jesteśmy nieforemni. Max wielkościowo pasuje do tutejszych czterolatków. Jest bardzo wysoki i nabity. I jasny oczywiście.
My też wyglądamy jak monstra. Kobiety są tu bardzo smukłe, ale raczej niskie, drobne. A jak się roztyją po dzieciach to wyglądają jak piłeczki – takie miękkie i okrągłe. I są bardzo, bardzo kobiece. Ograniczenia i zakazy związane z kulturą i religią tylko podkreślają ich seksualność. Ja, wbita w wojskowe buty pustynne, w bojówkach i kurtce wietnamce nieco odstaję. Alex tak samo – Z Iraku przyjechaliście czy co? - spytał się nas dzisiaj nasz nowy gospodarz. To odstawanie z jednej strony jest nam na rękę, bo wymusza dystans, ale z drugiej – raczej się tu nie zaprzyjaźniamy z mieszkańcami, jak to było w Indiach. A może po prostu Syryjczycy są bardziej dumni i zdystansowani niż Hindusi? Tam byliśmy faworyzowani, tu – akceptowani.

Droga z Damaszku do Tartusu była kolejnym wyzwaniem dla naszej rodzinki. Cztery godziny w klimatyzowanym autobusie (czytaj – lodówce) z pustynią za oknem z rzadka urozmaiconą pustynnymi górami w tym samym kolorze. Koszmarnie architektonicznie osiedla mijane kilka razy witaliśmy z radością i ulgą – jednak rzeczywiście jedziemy, a nie kręcimy się w kółko. Max był cudowny: zażyczył sobie że sam będzie siedział, a nie na maminych kolanach, przez pierwszą godzinę z zainteresowaniem patrzył na wielką piaskownicę za oknem, wydając okrzyki radości kiedy mijaliśmy ciążki sprzęt budowlany (dużo tego w użyciu). Potem spał dwie godziny opatulony w kurtkę taty, a na koniec bawił się sam nowym samochodem made in Syria. I dobrze się stało, bo w ramach usług typu VIP w naszym autobusie pokazywano „familijny” wyrób tutejszej kinematografii. Pomijam wątpliwą jakość gry aktorskiej i nieczytelna fabułę ale ile scen mordu, gwałtu, podpalania, bicia, poniżania, zwłaszcza kobiet może zawierać trzygodzinny film? Dla nas było to stanowczo zbyt wiele i bardzo się cieszyliśmy, że Max nie musiał korzystać z tej rozrywki.

Na wielki plus podróżowania po Syrii należy zapisać syryjskie drogi. Fakt – mają tu dużo wolnej przestrzeni, więc jest i szeroko i w miarę prosto, a nawierzchni to możemy im pozazdrościć. Autobus miarowo płynął, mijając nieskazitelnie czyste samochody. To nas wciąż zastanawia, że w tym zupełnie zakurzonym kraju brudny samochód to rzadkość, i jak stać Syryjczyków na tak wypasione auta jakimi jeżdżą. A ponieważ jeżdżą przepisowo i bardzo spokojnie (nie widzieliśmy ani jednej stłuczki czy choćby wgniecionego zderzaka) poważnie się zastanawiamy czy kiedyś nie przypłynąć tu promem i poznać kraj od strony własnej kierownicy. Nasze plany musimy zrealizować szybko, bo w Syrii właśnie startuje wielki boom na turystykę i już za dwa-trzy lata będzie tu drugi Egipt. Nad morzem trwa jedna wielka budowa, powstaje infrastruktura dla jachtów i promów, hoteli i restauracji, które będą mogły przyjąć tabuny Portugalczyków, Włochów, Holendrów czy Niemców. Tak przynajmniej opisywał nam to poznany dziś restaurator – bardzo ciekawy zresztą człowiek. Kilka lat temu opływał w dostatki jako szef grupy banków z siedzibą w Szwajcarii. Miał żonę – Polkę z „Rała Max, you know?” (Rawa Mazowiecka), dwoje czterojęzycznych dzieci chowanych w prywatnych szwajcarskich szkołach. Potem przyszedł kryzys. Poleciał na dno. Z żoną się rozstał, dzieci urządził jako tako zawczasu, więc teraz sobie same radzą w Europie, a on wrócił do Syrii. Tu, w Tarusie otworzył knajpę i czeka aż do budujących się przystani przypłyną zachodnie pieniądze.

Jednak nie wszystkich cieszą zmiany. Właściciel przeuroczego hoteliku (przypominający Georga Clooneya) , w którym się dziś zatrzymaliśmy, krzywi się kiedy po spacerze opowiadamy mu o mijanych remontach. Razem z żoną i dwójką synów mieszka i prowadzi hotel w starej kamienicy pamiętającej jeszcze przedwojenne czasy. Świetna lokalizacja: wyjście niemal nad morze, w samym centrum turystycznej części miasta – żyć nie umierać. Dla niego rozbudowa Syrii to jej psucie, zabijanie obecnego ducha. I coś chyba w tym jest, jak patrzy się na koszmarnej urody betonowe hotele nad samym morzem.

Syryjczycy kochają beton. Mają betonowe budynki na niemal każdym szczycie góry, betonowe wieże nieznanego nam przeznaczenia, betonowe są domy i urzędy, czasem dla urody wyłożone kamieniem, betonem wylali całą nadmorską promenadę w Tartusie. Max był wreszcie absolutnie szczęśliwy, bo miał kilka kilometrów prostej drogi do biegania, z daleka od samochodów. A najważniejsze, że kilka tysięcy kilometrów od domu dostał wreszcie wymarzone kółko do popychania, którym odmierzył całą promenadę. I kiedy już myślał, że to dzień spełniania wszystkich marzeń zobaczył choinkowo oświetloną kolejkę turystyczną! Była cudna, ale odjechała zanim ją dogonił. To dla naszego syna było stanowczo zbyt wiele – pierwszy szloch dzisiejszego dnia.

Niestety, wbrew zapowiedziom, zdjęcia z podróży pokażemy dopiero w Polsce. Syryjski internet jest na cenzurze i ani facebooka, ani programów przesyłających fotografie w internecie nie uświadczysz, nawet jest napis o włączonym filtrze. W dodatku żeby skorzystać z internetu musimy się wylegitymować. Jest to jedyna jak do tej pory niedogodność związana z przebywaniem w Syrii. Bo zaostrzone środki bezpieczeństwa np. prześwietlanie bagaży na dworcach autobusowych, policja na każdym kroku, nawet nad morzem – zupełnie nam nie przeszkadzają. Jak już pisałam: są niezwykle uprzejmi i uczynni, a poza tym, dzięki ich obecności tu po prostu nie ma się czego bać.

Do rodzicielskiego dzienniczka:
w autokarze kocyk konieczny jak w samolocie,
bez leków na zatoki nie wyjeżdżamy,
nowa zabawka koniecznie na dłuższe dystanse, a zwłaszcza na długie oczekiwanie na transport,
kocyk albo bluza zawsze na wierzchu bo w ciepłych krajach straszne przeciągi robią albo katują klimą,
małe przegryzki co dwie godziny ratują nas przed wyjącym z głodu dzieckiem, kiedy jeszcze trzeba znaleźć fajną restaurację, gratulujemy sobie wzięcia paczki torebek śniadaniowych na przegryzki,
Max bardzo ułatwia załatwianie wszystkiego – metodą „na dziecko” jest bardzo skuteczna, a Młodemu podoba się bycie w centrum uwagi.
Musimy jeszcze ograniczyć bagaże na przyszłość, bo na dworcu jest ciężko, tym bardziej że trzeba podbić bilety po okazaniu paszportu.

Dzisiejsze jedzenie:

Jest upalnie, 28-30st. Do tego targamy ogromne plecaki, stąd człowiekowi raczej jeść się nie chce.
Max dziś rano dzień rozpoczął jak zawsze jabłkiem, a w autokarze dojadł co mama dawała.
Mama jechała na orzeszkach – b. sycących.
Wszyscy poza hektolitrami wody (5-6 butelek), popijaliśmy nasze wczorajsze odkrycie czyli skok z mango – pyyszny.
Wieczór oznaczał ucztę – 4 dania 3 soki i 2 herbaty za 1050SYP czyli ok. 60zł, a w tym – talerz Shoarmy, talerz innego mięsnego dania, talerz frytek i rybek dla Maxa i pyszne Thhuffa czyli sałatka w postaci drobno posiekanej pietruszki, pomidorów i przypraw, bardzo bardzo dobra.

niedziela, 14 listopada 2010

Damaszek


Zanim zacznę cokolwiek, zapewniam: Syria nam się bardzo podoba, Damaszek również, nawet po zauważeniu zaprzyjaźnionego karalucha w naszym pokoju. Max na szczęście zdążył wcześniej zasnąć, bo z pewnością chciałby udomowić zwierzątko, jak chciał dziś zrobić z całym tabunów ptaków w klatkach i śliniących się do nich kotów. Dodam na marginesie, że w Indiach karaluchów nie widzieliśmy.
Koty w Damaszku królują. Są wszędzie. Niektóre dzikie, inne, te bardziej wygodnickie, paradują w obrożach, lub z dzwoneczkami. Nie ma kotów chudych. acSą czasami brudne, ale nasze dziecko po dniu w syryjskiej stolicy trzeba było szorować, więc kotom darujemy. Koty są dokarmiane, nie krzywdzone, wchodzą sobie gdzie i kiedy chcą. Nikt ich nie przepędza, nie ma w nich lęku, co nam się bardzo podobało, choć czuwaliśmy żeby ta otwartość nie połączyła się z otwartością Maxa, bo wścieklizny leczyć nie chcemy.
Ptaki śpiewające są wszędzie: w suku, w sklepowej witrynie, oknie, balkonie, ba, klatki z ptakami stawia się nawet na samochodzie. Wolnych ptaków, z wyjątkiem dwóch stad gołębi nie widzieliśmy, ale może obecność i ptaków i kotów w parze nie idzie. Z zoologi należy jeszcze wspomnieć złote rybki, którymi handluje się na chodnikach.

Tak jak przypuszczaliśmy Damaszek w piątek – święty dzień w islamie – różni się od pozostałych. Kiedy w sobotę rano opuszczaliśmy hotel na ulicach był już duży ruch. Żadnych dantejskich scen, megakorków, konkursów kto ma lepszy klakson. Ale za ta na każdym niemal skrzyżowaniu przynajmniej jeden (uprzejmy i czarujący, naprawdę – mamy słabość) policjant pod bronią, z kałaszem albo pistoletem za paskiem, bez kabury. Też bym się zastanowiła zanim wjechałabym w czyjś zderzak. Torując sobie wózkiem drogę w tłumie poturlaliśmy się na tzw. stare miasto.
Wchodząc na suk (tutejszy dom handlowy) musieliśmy zmienić taktykę – najpierw szedł Alex z dużym aparatem, a za nim my – żeby nam dziecka tłum nie uszkodził. Synek zachwycony, zwłaszcza jak mu uliczni sprzedawcy zaczęli wszystko wciskać w łapki słusznie podejrzewając, że trudno z tych łapek będzie coś wyjąć. Wyjmowaliśmy, ale Max się nam mocno rozstroił, co będzie mało później przykre konsekwencje.

Na suku jest kolorowo a w półmroku łukowatych sklepień dominuje kicz. Sukienki jak bezy posypane srebrna posypką, koszmarne ubranka dla dzieci, burdelowa bielizna, która najwyraźniej nie szkodzi muzułmańskiej skromności pozakrywanych szczelnie kobiet. Za ciuchami bele materiałów (dominuje czerwień, bordo, złocenia – zastanawiałam się do czego jest to używane) potem stosy słodyczy, mieszanek orzechowych, inkrustowanych przedmiotów, perfum z tego i zachodniego świata, dywany, mięso na haku, mięso na ruszcie i warzywa – ale to raczej rzadkość. Przez suki przejeżdżają co i raz handlarze sokami i herbatą, przetaczają się sprzedawcy gotowanej kukurydzy na wózkach wielkości czołgu z odpowiednich rozmiarów kotłami. Ten kryty bazar bardzo Maxowi przypadł do gustu i niechętnie go opuszczał, ale kolejnym punktem programu miał być meczet. Uwielbiamy meczety za czystość, spokój i przyjazne nastawienie. Do dziś, bo właśnie w meczecie Umajidów Max dał absolutnie czadu. Było dławienie się rzucanie, prężenie, wrzaski, plucie, i łzy. Uspokajaliśmy go prawie godzinę, a pomagali nam w tym wszyscy wokół. Panie i panowie cmokali zachęcająco, przyprowadzali własne dzieci, żeby zachęcić Maxa do zabawy, podtykali słodycze, mleko, co tylko mieli. Oczywiście w przypadku Maxa uzyskaliśmy efekt odwrotny od zamierzonego, bo jak synek tylko zobaczył tłumną widownię to się jeszcze bardziej rozkręcał. Nie muszę chyba dodawać co dla rodzica usiłującego uspokoić wrzaskuna oznacza zbita ciżma doradców – długo dochodziliśmy do siebie. Znacznie dłużej niż Max.
O co poszło? My popełniliśmy błąd i nie wstrzeliliśmy się z posiłkiem. Był głodny, a jak Acher głodny to zły. Po drugie Max po całodziennej wczorajszej podróży i braku wieczornych szaleństw (nasz hotelowy pokoik jest maleńki i zastawiony, a na około ruchliwe ulice, więc go nie spuszczaliśmy z wózka) miał się w meczecie wybiegać. I biegał, aż do chwili jak zobaczył maszynę do polerowania posadzki, którą musiał po dotykać. A rodzice nie dali. To zresztą duży problem w podróżowaniu z dzieckiem: utrzymać je w ryzach, wychowywać i nie zostać publicznie zlinczowany. A Max jest empatyczny, bardzo.
W końcu, jak się uspokoił zaczął biegać slalomem wśród modlących się już wewnątrz meczetu , co nas nieco przeraziło. Obawiając się konfliktów kulturowych wyciągnęliśmy go ze świątyni „na chrupka” i dobiliśmy mlekiem. Przez ponad trzy godziny zwiedzaliśmy miasto z ciałem w wózku, które czasem tylko pochrapywało.

Stara część Damaszku jest bardzo malownicza. Część muzułmańska, żydowska i chrześcijańska są tuż obok, zupełnie różne, ale płynnie w siebie przechodzące. Wokół meczetu tętni życie. Mnóstwo ludzi, towary, sklepiki, tragarze, czarne fale gospodyń domowych przeszukujących poukładane w sterty towary. Do kobiet przyczepione są dzieci, raczej na rekach, przy nogach, z rzadka w wózkach, ale już nosidła widuje się częściej. Obok przeciskają się chłopcy donoszący towary, mężczyźni spieszący się do swoich spraw, ale chwilkę dla znajomego znajdą. Uliczki nie mają więcej niż dwa-trzy metry szerokości a i tak samochody nimi jadą, cierpliwie popychając przed sobą tłum. Kierowcy są bardzo ostrożni. Jak tylko Max wyrzucał im pod koła butelkę z piciem natychmiast się zatrzymywali i jeszcze przepraszali.
Dzielnica żydowska jest cicha, wręcz martwa. Dużo schludniejsze uliczki pozamykanych furt na podwórza wyglądają jakby je ktoś przed chwilą wysiedlił. W labiryncie murów są tylko koty i gdzie nie gdzie dzieci grające w piłkę. Gdyby nie żydowskie ogłoszenia nie wiedzielibyśmy gdzie jesteśmy.
U chrześcijan jak zawsze – tuz obok kościołów knajpy z alkoholem, zachodnimi restauracjami i witrynami jak w Paryżu czy w Rzymie. Tyle że mniejsza skala. Tez czyściej niż u muzułmanów, też ciszej, ale jakieś to wszystko sztuczne, plastikowe, jak ładna lalka barbie. Z przyjemnością i dużym komfortem spacerowaliśmy po „swoim terenie, ale wciąż mieliśmy poczucie nierealności. Może to przez obłędnie różowe słońce zachodzące nad piaskowymi murami Damaszku?

Wracaliśmy nocą, taszcząc jedzenie kupowane dla Maxa, którym syn oczywiście wzgardził. Zachodząc przypadkiem do biura turystycznego usłyszeliśmy, że w najbliższych dniach możemy mieć problemy ze znalezieniem hotelu, bo przez święta pielgrzymi okupują całą infrastrukturę. Chcieliśmy przygody – mamy ją. Trzeba było się zastanowić jak sobie jej życzyliśmy. W najgorszym razie czekają nas noclegi w horrendalnych cenach, ale może w wyższych standardach odpoczniemy. Zanim komfort nas zaboli usiłujemy się nauczyć tutejszych pieniędzy i idzie nam – znaczy Alexowi – coraz lepiej, ale jeszcze nie jest dobrze.
Zaczęłam karaluchem i skończę podobnie – normy higieniczne mamy tragiczne. Max uwielbia się kłaść na ziemi, bawić w pieska przynosząc różne rzeczy w paszczy. Je palcami, które, mimo że w każdej nadarzającej się okazji staramy się myć ręce, są pod koniec dnia czarne. Mamy nadzieję, że za czysto go nie chowaliśmy i się uodpornił w Polsce. Na razie dobrze się trzyma.




Czego nam brakuje, czyli zapiski mądrych po fakcie, cd.:
– odkażacz do rąk w żelu
– plastikowe pojemniki na posiłki Maxa
– polewaczka – bo duży kubek służy do gotowania wody
– choćby nie wiem co, jeśli Maxa nie wsadzi się z rana w komunikację w której zaśnie przedpołudnie musi być do szaleństw. W ciągu dnia musi być dwa razy spuszczany na chodzenie i swobodne zabawy – i pod tym kontem będziemy teraz szukać hotelie
– teksty do bloga na nagrane na pendrive do kafejki internetowej muszą być w formacie txt bo inaczej są problemy.

Dziś jedliśmy:

– Max radośnie zaczął poranek od pysznego obranego jabłka które pojadał do filmu,
– Po histerii w meczecie koło południa pierwszy raz mieliśmy coś z Basią w ustach (oprócz picia), ale było to coś absolutnie pysznego – wyobraźcie sobie bułeczkę z ciasta jak francuskie skrzyżowane z drożdżowym, wielkości ciabaty. Wewnątrz jest pusta ale nadziana białym twarożkowym serem na słono i posypana czarnuszką – absolutna pycha.
– Następnie kupiliśmy wielką pakę tutejszego chleba czyli jakby cieniutkich spodów do pizzy, średnicy dobrych 35cm, wilgotnych i bardzo smacznych.
– Max zjadł (przepraszamy Mamę Grażynkę w tym miejscu) porcję frytek – ambitny plan na jutro znaleźć coś co będzie jadł i co będzie mu smakowało a nazwy się nauczymy.
– Sok w butelce jest smaczny i tani w miarę – idealny dla Maxa.
– W wieczornych bajkowych sukach, oświetlonych fioletowym światłem zachodzącego słońca Basia za całe 4zł ,w przeliczeniu dostała prawie kilogramową torbę orzechów w karmelu rzeczywiście pysznych.
– Smaczek dnia podpatrzony na jakimś menu – Spaghetti Carbonara lub Spaghetti Polonese.