niedziela, 28 listopada 2010

Szopping w Damaszku


Zakupy to istotna część podróżowania. To jak ludzie handlują, co sprzedają, co kupują dużo może powiedzieć o odwiedzanym kraju. Oczywiście to co się kupuje jest w dużej mierze zależne od barier finansowych, zasobności portfela i pojemności bagaży – w naszym przypadku plecaków.
Ale jakby źle nie było, miło jest przywieść bliskim coś z podróży, coś do domu, co bardzo trafia w gusta, lub po prostu uprzyjemnia lub czyni wygodniejszym życie. Generalnie lubimy wracać z plecakami pełnymi wspomnień. O ile jest w czym tę pamięć przechować.

Suki w Damaszku są reklamowane jako czarujące i wyjątkowe miejsce na zakupy znane na całym Bliskim Wschodzie. Owszem, rozległe są, kolorowe również, z egzotyką w porównaniu z Azją już trochę gorzej. Taki wielki i estetyczny Ś.p. Stadion Dziesięciolecia. Można tu kupić wszystko: od wykałaczek, noży, wyciskarki do soków, robotów kuchennych, giętarki do drutu, kosiarek spalinowych, klimatyzatorów, przez zabawki, kosmetyki, perfumy, dywany, pościel, zeszyty, owoce, warzywa, mięso, słodycze, ubrania i zachodnie w wersji mega-kicz i zwykłe
bliskowschodnie i cepeliowskie, mydła z Allepo, naturalne pumeksy, nargille i czego tylko człowiek może zapragnąć według wyobraźni Syryjczyka. Rozpiętość cenowa – bez granic – dla każdego coś dobrego się znajdzie.
Niestety, z ręką na sercu, niewiele byliśmy w stanie tu znaleźć z naszą wydolnością finansową i poczuciem estetyki (i wyobraźnią przestrzenną – przecież gdzieś to wszystko trzeba upchnąć w domu. Generalnie Alex nie rozumie problemu.). Kicz, kicz i raz jeszcze kicz, a jak nie kicz to rzeczy „niewiadomodoczegomogącesięprzydać”, które przy pierwszych większych porządkach wyrzuca się z domu. Bez sentymentu.

Od dziesiątej niemal do szesnastej w sobotę i kolejne pięć godzin w niedzielę snuliśmy się w poszukiwaniu czegoś, co oko może zadziwić a przynajmniej rozbawić. Czegoś co znajdzie miejsce nie tylko wśród piasków syryjskich ale i w zaśnieżonej Polsce. Emocje sięgały zenitu, nogi odmawiały posłuszeństwa, mieliśmy mocno dość.

Najgorszym wyzwaniem były prezenty dla dzieci. Sklepy z zabawkami są wszędzie, z niemal takim samym zestawem zabawek, głównie made in china. To made in china to właśnie przekleństwo syryjskich suków, nie tylko z dziecięcym asortymentem – tanie, tandetne i bezpłciowe – jest wszędzie. Kluczenie wśród stert samochodzików, lalek, misiów, i innych dziecięcych marzeń, było koszmarem. W tym wszystkim Max był bardzo dzielny, bo na nasze szczęście jest przekupny – za cenę wejścia do sklepu z zabawkami i wyjścia z nowym nabytkiem bez fochów zniósł cały zakupowy maraton, zakończył go co prawda całkowitym przesikaniem siebie i wózka żeby rodzicom za lekko nie było.

Podobny problem był z wymarzonym przez Alexa tutejszym różańcem, który musiał być dokładnie „taki”. Alex chodził od stoiska do stoiska, dotykał, macał, przebierał koraliki a my za nim. Generalnie im dłużej chodziliśmy tym wolniej. Zakupy skończyliśmy tocząc się przez suki w tempie żółwia. Znamy już tam każdy zaułek.

Wróciliśmy do hotelu zmachani z nędznymi łupami. Gdzie zarzucone zdobyczami łózko w hotelu w Indiach? Kolorowe i ładne wyroby? Wysmakowane dziwadła i zagadkowe przedmioty – przed nami leżało kilka torebek z trudem wyszperanych niespodzianek. Najbardziej zadowolony był Max bo przytachał zestaw lotniskowy, ohydnie plastikowy i tandetny, który wielce go uszczęśliwił, a nam zapewnił spokój na dłuższą chwilę.

Wykorzystaliśmy go na wspomnienie o córce Pustyni, (arab. Sainia)– tak miała na imię matka dziewczyny, którą spotkaliśmy wczoraj w Bosrze. Dziewczyna miała może dziewiętnaście lat, inteligentna, ubrana z zachodnia, ze słabym angielskim ale dużą potrzebą komunikacji. Podeszła oczywiście do Maxa, ale jakoś tak rozmowa się zaczęła. Okazało się że studiuje francuski, ale tylko w piśmie (i tak wyzwanie dla kogoś kto jest przyzwyczajony do arabskiego) co nas bardzo zaskoczyło. Pytała, gdzie byliśmy, co widzieliśmy – w Syrii i na świecie. Sama bardzo chciałaby wyjechać ale nie ma szans, bo jak twierdzi, Syryjczycy mają problemy z podróżowaniem. Dziś zresztą zobaczyliśmy na własne oczy ich wydział paszportowy z drewnianymi strażnicami, policja pod długą bronią, generalnie, niezbyt przytulne miejsce, nie wyglądające na wydające jakiekolwiek pozwolenia ot tak.

Za ograniczeniem poruszania się Syryjczyków, za policyjnym nadzorem niemal na każdym kroku, za cenzurą i pewnie kilkoma innymi rzeczami, których nie mieliśmy okazji zobaczyć lub o nich usłyszeć stoi prezydent Baszer Asad, syn Hafeza. Ten sam, który najprawdopodobniej stoi za bez problmemowym dostępem mieszkańców do wody (woda jest wszędzie, za darmo, czysta), który zezwala na różnorodność religijną,nie dopuścił do islamizacji kraju, a teraz zgadza się otwierać kraj dla zachodnich turystów i powoli otwiera dostęp do internetu, choć okrojony. Prezydent i jego ojciec towarzyszyli nam wszędzie spoglądając dobrotliwie i zarazem czujnie z tysięcy bilbordów, plakatów, plakietek i naklejek – inteligentni, poważni, opiekuńczy. Spotykaliśmy ich w całym kraju, potężnych, odlanych z betonu, w wianuszku z fontann lub palm i soczyście zielonych trawników. Niedostępni – w stolicy wręcz nas poinformowano, że do pomnika zbliżać się nie wolno.
Nic o nich nie wiemy, bo nikt nam o nich nic nie opowiadał. Nikt się nie skarżył i nikt ich za nic nie chwalił. Nawet w Hamie zmasakrowanej kilkadziesiąt lat temu śladu po tym fakcie nie było żadnego. Po prostu w tym kraju o polityce się nie mówi. Tyle od środka, bo od zewnątrz Syria to istotny gracz na bliskowschodniej scenie politycznej.


To najprawdopodobniej ostatni list z naszej podroży. Kończy się nasza syryjska przygoda. Nie ukrywamy – Indie do końca to nie były (o czym za chwilę jak z tym końcem było), ale wiele się nauczyliśmy o podróżowaniu z dzieckiem, kilka razy dech nam zaparło przed potęgą starożytnych, i znów zatęskniliśmy za domem i bliskimi, co zawsze dobrze robi.
Co do Indii – kilka godzin temu mieliśmy okazję stać tuż przy ich samym centrum. Na sukach weszliśmy w jakieś zamieszanie, a zanim policja się zorientowała, my wcześniej zauważyliśmy że stoimy w konwoju wiozącym prezydent Indii, a dokładnie przy drzwiach jej samochodu. Pokazuje to oczywiście stan sił bezpieczeństwa obu krajów, ale mimo wszystko miło było popatrzyć na wystrojonych wojskowych o hinduskich twarzach z tak, wręcz intymnej odległości. Ze względu na wizytę indyjskiej delegacji centrum miasta zostało zablokowane, co tylko ułatwiło nam dalszy spacer ruchliwym niedzielnym Damaszkiem.

Wracamy brudni, zmęczeni, poobijani ale pełni opowieści którymi chętnie się podzielimy, bo zapobiegliwie nie wszystkie przygody i obserwacje Wam przekazaliśmy. Przywozimy też zdjęcia, wstępnie przebrane, ale na zdroworozsądkowy pakiet trzeba będzie jeszcze poczekać. I tak nie jest źle – jeden aparat nam się zepsuł.
Jak tylko się odmoczymy, odeśpimy i dopierzemy chętnie się spotkamy.
Buziaki i do zobaczenia

Basia, Alex i Max

Ostatnia wyprawa


Nie tylko Max nie wygląda na swój wiek w Syrii. Taksówkarze dopytujący się Alexa o żonę kręcą tylko głowami, kiedy słyszą ile mam lat. Nie chcą uwierzyć. Nic dziwnego, ich siostry, matki, żony wyszły za mąż koło dwudziestki. Zaraz potem zaczęły maraton porodowy – czworo, pięcioro dzieci to standard, siedmioro też nikogo nie dziwi. Jeśli dodać do tego uciążliwy klimat i trudy życia w Syrii to nawet kilka lat stresów nie jest w stanie człowieka tak zniszczyć. Syryjczycy bardzo szybko się starzeją. Krótko trwa ich dzieciństwo, a młodość szybko przechodzi w dojrzałość. Nie znam statystyk, ale po ilości wypalanych przez nich papierosów sądzę, że długo nie żyją.

Tym razem w ramach okupowania okolic lotniska, czyli kolejnego dnia w Damaszku, pojechaliśmy do Bosry. Zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od stolicy a świat wygląda zupełnie inaczej. Zamiast kamienistej pustyni tonącej w beżach, czekoladowo-ruda gleba. Góry zostawiliśmy za sobą po pół godziny jazdy i wjechaliśmy na wielką równinę. Po raz pierwszy zobaczyliśmy regularne pola, zaorane starannie, sady, olbrzymie stada owiec pasące się na pastwiskach. Domy w tej części kraju są mniejsze, parterowe, choć często na palach. Mają duże ganki pomalowane w jaskrawe kolory. Drogi są węższe i dużo częściej można na nich spotkać motocykle.
W środku tego wszystkiego leży Bosra – bazaltowe ruiny miasta z potężnym teatrem (jednym z największych w całym Imperium Romanum), który był w stanie pomieścić do dwunastu tysięcy widzów, a wystawiano w nim prawdziwe tragedie, w których po długich okresach prób bohater ginął na scenie w jak najbardziej rzeczywisty sposób.
Teatr jest olbrzymi. Po wejściu na 37 rząd widowni przykleiłam się do ściany i bałam ruszyć. Żadnych barierek, tylko strome schody i rzędy siedzeń tak mniej więcej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Jeszcze gorzej czuł się Alex, bo to on zajmował się Maxem, który nic sobie nie robił z niebezpieczeństwa.
Trochę nie miał czasu na lęki, bo dziś robił za prawdziwą gwiazdę. Na scenie teatru w Bosrze ustawiła się długa kolejka fanów z fantami w ręku, żeby zapłacić nimi za fotografię z naszym synem. Łaskawie zezwalaliśmy. Nawet na mnie skapnęło nieco splendoru, jako matce bohatera – kto nie zyskał uznania Maxa chciał sobie strzelić zdjęcie ze mną. Alex, jako że wygląda jak autochton, nie miał przy nas szans.

W ogóle, to nie był dzień Alexa. Ja swój kryzys miałam w Latakii a on przezywa go teraz, w Damaszku. Mąż od rana był niepozbierany. Razem z Maxem leniuchowali w łóżku do późna oglądając bajeczki. O Bosrze nawet słychać nie chciał, bo daleko, za drogo, bo piątek, święto. Jak już siłą udało się go wyciągnąć z hotelu, to padł ofiarą taksówkowego oszusta, który wciskał mu kit, że w piątek żadne autobusy nie chodzą, że owszem, do Bosry to on nas za sto dwadzieścia dolarów zawieść może, a jak zaczęłam protestować to wysadził nas gdzieś w mieście twierdząc że to opustoszały dworzec. Alex wolał uwierzyć taksówkarzowi niż własnej żonie, więc poniósł zasłużona karę skrzywdzonego oszukanego.

Jeśli chodzi o taksówkarzy, hotelarzy, specjalistów od rozrywek turystycznych to zawsze warto pamiętać o specyficznym języku używanym przy tej okazji. Wygląda to mniej więcej tak: oferent, np. Sprzedawca Prawdziwych Antyków (czytaj sprzedawca pamiątkowego shitu) oferuje nam „autentyczne, jedyne prawdziwe” monety z czasów rzymskich. My jako turyści powinniśmy oglądać je z wielkim zainteresowaniem, zapominając o rozsądku, jakim frajerem musiałby być sprzedawca oryginalnych monet oddając nam je za bezcen ok. 200 syp. Staramy się nie zauważyć świeżych śladów po odlewie monet i szlifowaniu na współczesnej maszynie oraz kiepskiej jakości patynowania. Czasem zdarza się turysta nie grający fair – Alex, który dokonuje zdemaskowania oszusta wytykając mu fałszerstwo. Wytrawny sprzedawca nie da się zbić z tropu. Z niezmąconym spokojem, czasem wręcz z uznaniem, gratuluje Alexowi oka i wciąga malutki pakunek „nie dla turystów” z nieco lepiej przygotowanymi fałszywkami w cenie – arabic price . Do dobrego tonu należy monety obejrzeć, pozachwycać się po czym uprzejmie odmówić tłumacząc, że nie ma się pieniędzy. Zadowolony sprzedawca powinien jeszcze spróbować się targować, ale już bez przekonania, po czym pożegnać się wylewnie z kulturalnym potencjalnym kupcem. Alex uwielbia takie sytuacje.

Powrót z Bosry to znów przygody. Taksówkarz chce nas zabrać za podwójną cenę, z której bardzo szybko schodzi. Po tym jak wsiadamy dosiada się z przodu drugi facet, wielki jak niedźwiedź i zaczyna się rajd, teoretycznie w stronę Damaszku. Ale obaj panowie dziwni jacyś, zadają nietypowe pytania, są dość nerwowi. Samochód to pędzi do przodu, to się cofa, kluczy – generalnie jest nie fajnie, ale mąż znów nie słuchał żony, tylko lazł w co mu podtykali. W kulminacyjnym momencie, po brawurowym cofaniu na zjeździe na autostradę, przytrzymując uchylające się drzwi panowie skręcają w ciemny zaułek który na szczęście jest tylko na lewo prowadzoną stacją benzynową.
Przygoda kończy się niewinnie – panowie nie najlepiej znają Damaszek, bo są nie tutejsi. To uchodźcy z Palestyny, jakich najwyraźniej tutaj nie brakuje. W konflikcie palestyńsko-izraelskim Syria staje oczywiście po stronie Palestyńczyków wspierając ich ten lub inny sposób. W Damaszku jest nawet rozkręcana turystyka palestyńska. Za jedyne 2500 tys. syp można się wybrać do strefy zdemilitaryzowanej żeby zobaczyć, co wojska izraelskie zrobiły z meczetami, szpitalami i szkołami.

Do wyjazdu zostały nam w zasadzie dwa dni, które zamierzamy spędzić w Damaszku. Zaczęliśmy powoli przygotowywać Maxa do powrotu. Ze zrozumieniem wysłuchał naszych najbliższych planów, szczególnie spodobał mu się motyw kupienia nowej zabawki na drogę. Ale najbardziej ucieszył się ze spotkania z rodziną. Dwa razy kazał sobie powtarzać kogo spotka po powrocie. W dodatku, najwyraźniej zmotywowany moimi uwagami, że babcia się zapłacze jak go zobaczy, Max od trzech dni zaczął jeść. Każdego dnia wpycha w siebie coraz więcej, więc jest szansa, że dziecko przywieziemy w miarę w normalnym stanie.

I na koniec uwaga, jaka pojawiła się po rozmowach z innymi turystami. Z Syrią jest taki problem, że jest za droga na tanią turystykę, a na drogą nie ma wystarczającego zaplecza. Ceny podane w przewodnikach są często nieadekwatne do rzeczywistości, a oferowany standard odbiega od oczekiwań ludzi z zachodu. Syryjczycy zresztą nawet nie za bardzo czekają na zachodnich turystów, zwykle preferujących low-costowe podróżowanie, albo przyzwyczajonych do znanych im standardów kilku gwiazdkowych.

Nasi gospodarze przyznawali sami, że czekają na zamożnych Saudyjczyków, albo niewymagających przybyszów z Libanu czy Jordanii. I póki Syria tego nie zmieni nadal będzie marginalnie traktowana jako ewentualny kierunek wyjazdów dla mieszkańców Europy czy Ameryk.

Boska Malula


Są takie chwile w życiu, kiedy śmiem wątpić w inteligencję, a przynajmniej wyobraźnię mojego męża. Przemierzając Syrię z Maxem dzielimy się: jedno ma dziecko, drugie fotografuje. Zwykle prowadzi to z dzieckiem, choć czasami fotograf też ma prawo wyboru.
- Za tą kobietą w czarnym – krzyczy z odległości dziesięciu metrów mąż do mnie, Maxa i wózka. Wokół tłum, hałas, chaos. Równie dobrze mógłby wrzeszczeć: za żółtą taksówką! - w Nowym Jorku, za tą dziewczyną w sari – w Dheli, czy za facetem z czarnym parasolem – jakich podejrzewam obecnie tysiące jest w Warszawie. Kobiet w czarnym jest tu mnóstwo (powiedziałabym, że jak psów, ale psy to od przylotu widziałam zaledwie cztery), w zasadzie to takie małe czarne dziury, u których czasami nawet oczu nie widać, bo welon wkładają, a i dłonie chowają za rękawiczkami. Więc gdzie mam skręcić?!

Drugi dzień drugiego dnia w Damaszku i znów przyjemne zaskoczenie. Z powodów oszczędności i zmęczenia podróżami samochodowymi (o czym dalej) przemieszaliśmy się dziś po mieście zupełnie na własną rękę i na duże odległości. Mniej więcej jakby przejść z Żoliborza na Mokotów. Trafiliśmy do Damaszku z lat 30-40, wczesnego modernizmu, jaki znamy głównie z czarno białych filmów z Eugeniuszem Bodo. Nie była to ani ruchliwa, zaśmiecona i wiekowa starówka z naszych pierwszych odwiedzin w stolicy Syrii ani też nowoczesne city. Przechadzaliśmy się czyściutkimi uliczkami, pięknie zadrzewionymi, przypominające skrzyżowanie Saskiej Kępy ze starym Mokotowem. Cicho, kulturalnie, uczynni Syryjczycy otworzyli nam sklep tylko dlatego, że Alex był spragniony. Jedno z przyjemniejszych popołudni naszej wyprawy.

Był tylko jeden minus – za nic nie pasowaliśmy do otoczenia. Mijali nas eleganccy ludzie w mniej lub bardziej tradycyjnych strojach, czyściutcy, świeży, pachnący. A my właśnie wysiedliśmy z mini-busa w którym jechaliśmy przez ostatnią godzinę w ponad dwadzieścia osób, zajmując razem z Maxem, wózkiem i małym plecakiem dwa malutkie miejsca. Zapomnieliśmy że mamy nogi. Wojskowe buciory, bojówki, całodzienne koszulki mieliśmy utytłane w pyle i zalane sokiem. Bynajmniej nie wracaliśmy z pustynni, a z wycieczki do sanktuariów św. Tekli i św. Sergiusza w Maluli.
Wiedzieliśmy, że w położonej wśród gór Maluli będzie trochę chodzenia, ale nie przypuszczaliśmy że trafimy do fantastycznego kanionu, który przez godzinę prowadził nas z jednej świątyni do drugiej. Max wył ze szczęścia. Pro forma staraliśmy się go wyciszyć i otrzepać przed wejściem do kościołów (św. Sergiusz jest jednym z najstarszych konwentów chrześcijańskich na świecie, i jeśliby wyciągać wnioski z wielkości drzwi dopasowanych do wyznawców, to nieźle nam ludzkość podrosła), ale niewiele to dawało oprócz tworzenia wielkiej chmury pyłu. Max po skałach wdrapywał się a potem się z nich sturliwał, zjeżdżał, zeskakiwał. Z trudem i z użyciem siły udało nam się go odciągnąć. Żeby nie było: nie on jeden. Syryjczycy, których spotykaliśmy po drodze również wyglądali jakby się w mące wytarzali.

Sama Malula jest również przyjemna. Biało-niebieskie ściany domów doklejonych do skał, stające jedne na drugich. I koty, chyba najbardziej bezczelne od dotychczas spotykanych. Tym razem Alexowi nie udało się mnie odciągnąć i wygłaskałam trzy kolorową kotkę. Z kotami u Syryjczyków jak z dziećmi – dużo mniejsze niż w Polsce. Max jest przez Syryjczyków typowany na 4-5 lat!

Nie wiem, kiedy uda mi się opublikować kolejne informacje. Alex, najprawdopodobniej dlatego, że jest mu zbyt dobrze, zaczął się martwić o finanse i wprowadza drakońskie oszczędności. Zauważyliśmy, że w podróży z dzieckiem zawsze jedno się martwi – jak mi jest dobrze, to Alexowi robią się zmarszczki i odwrotnie. W każdym razie kolejny list będzie najpóźniej w niedzielę, w dzień przed naszym powrotem.

czwartek, 25 listopada 2010

Damaszek inny niż wcześniej


Mamy pecha do internetu. Od czterech dni jesteśmy odcięci od świata, bo miejsca w które trafiamy albo internetu nie mają, albo mają zepsuty, albo – co najbardziej frustruje – mają tylko w wersji arabskiej: nie tylko znaczki arabskie ale i ustawienie np. całej przeglądarki i Windowsa. Piszemy od prawej do lewej, pulpit działa od prawej do lewej, więc zanim się człowiek w tym połapie już go szlag trafia.
Dziś w całym Damaszku padła sieć. Więc kolejny raz piszę z nadzieją, że jutro uda mi się tekst opublikować.

Latakia nas pokonała. Nie było urokliwej trasy pociągiem, a plany wizyty w Zamku Saladyna rozpłynęły się razem z nocą nad oceanem: zostaliśmy pożarci przez komary. Max wygląda jakby dostał ostrego ataku ospy, tyle że na połowie ciała, ja podobnie, plus nieprzespana od bzyków noc. Alex, jak zawsze: cały, zdrowy i wyspany.
Morze rankiem było cudowne: błękitna woda, podskubujące piaskowe skały rybki i Syryjki wygrzewające się w słońcu na plastikowych krzesełkach. Z pobytem Syryjczyków nad morzem jest tak: wynajmują willę, jak my. Jadą tam wielkim samochodem typu VAN wyładowanym po brzegi jedzeniem, sprzętami, kocami, dziećmi. Jak już zobaczą fale to mężczyźni wskakują do wody i się pluskają, dzieci ganiają przy brzegu, a kobiety wylegują na słońcu lub gotują. Wieczorem telewizja i szisza.
Wywołałam sensacje pytając się, czy nikomu nie będzie przeszkadzało jak wskoczę do wody. Obyczajowo nie przeszkadzało, bo w okolicy Latakii kobiety są bardzo wyzwolone i bardziej skąpe od mojego kostiumy kąpielowe można dostać na każdym kroku. Szokiem było pytanie o pływanie a nie moczenie się. Nie mieściło im się w głowach, że kobieta potrafi pływać.
Koniec końcem nie pływałam, bo miałam wskoczyć do wody rankiem, ale byłam tak zmęczona i pokąsana, że nawet chlupot wody pod domem nie był wystarczająco zachęcający.

W tempie błyskawicznym przedostaliśmy się na dworzec w Latakii, skąd po pół godzinie ruszyliśmy do Damaszku. To była jak dotąd najdłuższa podróż Maxa ciągiem – niemal pięć godzin na kolanach u mamy w autobusie. Wytrzymał, a przy okazji nauczył się liczyć autobusy: aaaas, aaaa, tsi...na czterech poległ. Żeby dziecko się nie wynudziło odstawiliśmy recital pieśni dziecieco-religijno-patriotycznych ku uciesze współpasażerów. Wniosek – musimy popracować nad repertuarem. Śpiewanie pieśni katolickich w kraju muzułmańskim było wyjątkowym przeżyciem – no ale jak Krzyżowcy to Krzyżyowcy.

Im dalej od Latakii tym bujna zieleń bardziej się rozrzedzała, cyprysy, palmy i tunele ustępowały miejsca piaskom, skałom i kamieniołomom. I znów przecinaliśmy potężne góry a z okien autobusu widzieliśmy daleki horyzont. W Syrii stanowczo lepiej czujemy się na pustyni niż w oazach czy nad morzem.

Czy to z powodu dwutygodniowych doświadczeń czy innej lokalizacji hotelu dzisiejszy Damaszek znaleźliśmy zupełnie inny niż ten z początku wyprawy. Teraz mieszkamy tuż przy lokalnym city. Na około banki, ministerstwa, urzędy, fontanny, pasaże jak w Europie. Czyściej i ciszej niż przez ostatnie dwa tygodnie. Oczywiście, żeby sprawdzić, czy nam się czasem nie przewidziało ostatnim razem, podeszliśmy do znanych nam z pierwszego pobytu miejsc i zastaliśmy chaos, śmieci i ludzi, których tu zostawiliśmy. A dzieli nas tylko jedna duża ruchliwa ulica.
Spacerując po nowej dla nas części miasta wreszcie znaleźliśmy kino. Długo szukaliśmy, bo po doświadczeniach indyjskich mieliśmy w planach wizytę na tutejszym seansie. W kinie pusto. Pod kasami snuje się kilku wyrostków. Repertuar specyficzny: lokalne mordobicie, Nagi Instynkt, Aniołki Charliego, Przyczajony Tygrys Ukryty Smok, wszystko co ma w sobie Jeana Cloud'a Van Dama lub Schwarzenegera. Znaczy się: bez względu czy w wykonaniu kobiet czy mężczyzn przemoc być musi. Kina nam się odechciało.

W Syrii, a zwłaszcza w Latakii czy Damaszku znaleźliśmy zaskakująco dużo markowych sklepów, od Diora po Mango czy Promoda. Ceny podobne jak w Polsce. W city widać dobrze ubranych ludzi, ale marek na nich nie widać. Natomiast na prowincji normalny jest czarny płaszcz damski z wielkim, wyszytym cekinami napisem Dior, buty czy męska koszulka z ewidentnie podrobionym Adidasem, Lacostą, Versace. Im większe i bardziej świecące tym lepsze i bardziej pożądane. Takie rzeczy można bez trudu dostać na lokalnych bazarach za przystępne pieniądze.

Zanim Alex rozpisze się kulinarnie ja w swoim imieniu oświadczam: stanowcze nie dla kurczaka na najbliższe tygodnie. Po ostatnich dwóch tygodniach jedzenia drobiu w rożnych postaciach kiedy dziś dostaliśmy znów kurę z chęcią podzieliliśmy się nią z ulicznymi kotami zostawiając sobie rozkosz rozsmakowywania się w ryżu. Max po prostu na ryż się rzucił, domagając się go głośno, tak że cała ulica się oglądała. Mamy dość smażelin i mięsa i radością korzystamy z możliwości dostępu do kuchni jarskiej. A zresztą – jak przed każdym powrotem do domu – spędzamy czas planując co zjemy w Polsce, czyli za pięć dni.

Bez cenzury


Nasz pobyt w Syrii to nie tylko przygody, widoki, zabytki, nowe smaki i zapachy. Syria to ból życia z rzeczami dla nas nieakceptowanymi, które czasami doprowadzają do tego, że ze wszystkich sił chcemy żeby dzień się już skończył. Nie byliśmy na to gotowi, bo nigdy dotąd, bez względu gdzie podróżowaliśmy i w jakim składzie trudności tego typu w takiej skali nie mieliśmy.
O przemocy, w stosunku do kobiet, dzieci, o przemocy w stosunku do innych ludzi, o hołdzie składanym brutalizacji życia w telewizji już pisałam. Nie widzieliśmy jeszcze chłopców którzy bawili by się czymś innym niż piłką (dwa przypadki), telefonem komórkowym (kilku) lub bronią (masa, wszędzie, zawsze). Dzieci mierzą z pistoletów do siebie, strzelają w przejeżdżające samochody, w obcych ludzi. Na ulicy mężczyźni się szarpią, krzyczą na siebie. Mam tego na tyle dość, że nie jestem w stanie zabić komara, a po dwóch tygodniach oglądania krwi i jedzenia mięsa blisko mi już do wegetarianizmu ideowego.
Drugą rzeczą, której nie sposób nie zauważyć, która bezceremonialnie osacza, jest obecna na każdym kroku to brud. Takiego brudu jeszcze na żywo nie oglądaliśmy. Sterty śmieci pod budynkami, śmieci na trawnikach, placach zabaw (zniszczone i zaśmiecone place zabaw z bawiącymi się na nich dziećmi mocno nami wstrząsnęły), ulicach, w domach. Syryjczycy wydają się być wyjątkowo krótkowzroczni – porządek maja co najwyżej na metr od siebie. Leżące dalej odpadki, papierki, kubeczki zupełnie nie burzą ich odczuć estetycznych. Władze najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, zwłaszcza w kontekście otwierania się Syrii na turystykę – na ulicach, przystankach wiszą apele o zachowanie czystości. Ba, niemal na każdym kanale kierowanym do dzieci co kilkanaście minut pojawiają się krótkie wstawki na temat sprzątania.
Śmieci to jedno, a brud to drugie. Jak słusznie zauważył Alex, w Indiach jest problem głodu i żywności się nie wyrzuca, a to co się wyrzuca natychmiast zostanie przez kogoś zjedzone. Tutaj głodu nie ma. Widać to zarówno w sylwetkach Syryjczyków, koszach na odpadki w restauracjach, miejscach z przegryzkami które są wszędzie. Ludzie jedzą i to dużo. A to, czego nie zjedzą pożerają opasłe dzikie koty (właśnie trzy dobrały się do naszego kosza na śmieci), szczury widoczne w biały dzień i raczej nie w pojedynkę, karaluchy urządzające sobie odważne eskapady i inne robactwo od którego trzęsły się mury budynków w których przebywaliśmy. Dlatego tak lubimy tu podróżować, w znaczeniu przemieszczać się – paradoksalnie na dworcach i w autobusach jest najczyściej.
Co ciekawe: codziennie widujemy tu polewaczy zakurzonych ulic, widujemy śmieciarki i wieczorne opróżnianie koszy na śmieci, ulice są nawet myte, podłogi szorowane i to wszystko nie wystarcza. Nie wiemy, gdzie jest błąd w systemie, ale pod względem czystości Syria pozostawia wiele do życzenia.
Ograniczenia jakich się obawialiśmy przed wyjazdem, wynikające z policyjnego charakteru państwa i względów religijnych nie dość że nas w zasadzie nie dotykają (oprócz paradoksów na dworcu w Aleppo) to sprawiają tylko, że czujemy się tu naprawdę bezpieczni.

Zapiski z braków w sprzęcie:
środki na owady, zwłaszcza komary
uniwersalny korek do wanny
mała szybko schnąca ściereczka do mycia wszystkiego i uniwersalny środek czyszczący najlepiej w formie sypkiej

Na końcu świata


Syryjskie Dąbki czyli Blue Beach w pobliżu Latakii. Kolejna nasza syryjska ucieczka. Wylądowaliśmy niemal na samym końcu cypla w pobliżu miasta. Myśleliśmy, że wreszcie zbiegliśmy od wszędobylskiej kontroli, ale jak zapuściliśmy się za malownicze skały żeby pobyć bliżej natury, trafiliśmy na uzbrojonego po zęby żołnierza w hełmie, malowniczo pozującego na tle kręcącego się radaru. Kompozycji dopełniały druty kolczaste i zasieki.

Ale morze jest. I to szczęśliwie podchodzące pod nasz dom – tak, dom, bo wynajęliśmy sobie całą willę dla siebie. Jest niemal intymnie. Trzy pokoje, dwie łazienki, salon, wyposażona kuchnia – wszystko w stylu arabskim. Salon wychodzi na kryty taras, ten na drugi mniejszy taras bez zadaszenia, z obsadzeniami i widokiem na morze, do którego mamy z siedem schodków z kolejnym tarasem pomiędzy. Woda turkusowa, przejrzysta, rybki pływają, fale uderzają i cieplutko masują. Bosko.
I myślelibyśmy, że trafiliśmy do raju gdyby nie:
jakieś dwa metry w lewo i w prawo mamy sąsiadów, przynajmniej potencjalnych bo po sezonie
nasza czysta jak na syryjskie warunki skalista plaża to w sumie z 100 metrów, dalej wojsko lub syf, a w mieście, czyli jakieś 300 metrów w głąb cypla: wielki syf lub wielkie nic
z racji dużej ilości odpadków po cyplu kręcą się szczury gonione przez koty, a po kilku godzinach od naszego przybycia w kuchni zamachał do nas czułkami karaluch a z kibelka wychynęła bliżej niezidentyfikowana licha.

Każdy, kto choć raz był nad polskim morzem po sezonie, wie, jakie to trudne: fajnie, bo pusto i tanio, ale z infrastrukturą kiepsko. Tu nawet w sezonie jest syf i ruina (ale nie starożytna, a zwykła, zaflejona) a po sezonie wiatr hula od brzegu do brzegu.
Przejście przez lokalną promenadę – wielką ulicę z palmami pośrodku – zajmuje jakiś kwadrans. W sezonie jest tu tłum, który rozbija się między lokalnymi smażalniami, internetem, pubami i sklepami z nadmuchiwanym badziewiem i klapkami. Teraz jest tylko posezonowy niesprzedany badziew, klapki i jeden punkt z internetem. Przez godzinę szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy coś zjeść. Wreszcie udało się nam zjeść w absolutnie syryjskim stylu: na rogu ulicy, na naprędce przygotowanym grillu, na żywym ogniu upieczono nam surowego rozpłatanego kurczaka, do tego sałatka i chleb, a wszystko podane na eleganckim kawałku brązowego papieru. I oczywiście bez sztućców, bo tu chleb służy właśnie do jedzenia. Bardzo smacznie.

Marzyły się nam dwa dni nad morzem. Ale nie damy rady. Nawet wygodny nadmorski dom nie zrekompensuje poczucia zamknięcia i ograniczenia jakie mamy na syryjskiej wypustce w Morze Śródziemne. Wracamy do Damaszku. Dziś posiedzimy sobie jeszcze wieczorem wsłuchani w uderzające o brzeg fale i pooglądamy światła po drugiej stronie zatoki. Jutro wieczór będzie już damasceński traffic, pokój wielkości naparstka i wszędobylski miejski kurz.

Po kolei o kolei


Podróżując na własną rękę dążąc do celu czasami odkrywa się zupełnie nieprzewidziane atrakcje. Właśnie dla tego wolimy taki rodzaj wypoczynku niż zorganizowany. Bez opiekuna, gwarantowanych punktów programu, przewidywalnych standardów bywa różnie – czasem dużo lepiej niż myśleliśmy że będzie, czasem, co niestety należy wpisać w koszty, trzeba się liczyć z rozczarowaniem a nawet większymi lub mniejszymi nieprzyjemnościami. Ale jak przygoda to przygoda.

Opuściliśmy czarującą Hamę tylko po to, żeby z bagażami dotrzeć do Aleppo, a dokładniej na tamtejszy dworzec kolejowy. Trasa koleją między Aleppo a Latakią słynie z malowniczych widoków.
Już sam dworzec w Allepo jest zjawiskowy. Piękny, kamienny budynek z wielkimi żyrandolami, płaskorzeźbami, freskami za nic nie pasuje do syryjskiej rzeczywistości. Czyściutkie toalety, marmurowa podłoga nie tylko myta, ale i froterowana non-stop, informacja turystyczna, co prawda w zasadzie tylko po francusku, ale i tak nie jest źle – to pierwszy taki działający punkt, jaki udało nam się odnaleźć.

Pociągi do Latakii, owszem, są, ale w dziwnych godzinach. Najbliższy za cztery godziny. Nie ma sprawy, nauczeni indyjskim doświadczeniem i zwyczajami w Polsce szukamy cloak roomu, co by pozbyć się dwudziestu kilo z pleców i wrócić do gubienia się w Allepo. Przechowalni bagażu nie ma. Samo pytanie wywołuje zaskoczenie. Ale nic to, dojeżdżając do dworca mijaliśmy malowniczy park, możemy tam spróbować przeczekać. Fontanny, masa drzew, nawet czysto, nie licząc oczywiście kolejnego śmiercionośnego placu zabaw – ale Max nie chce współpracować, marudzi, usiłuje włazić do każdej fontanny. Poza tym jest gorąco, więc grzecznie wracamy na dworzec, mając nadzieję że oglądając przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi (Max ma ostatnio kolejowa fazę) dadzą nam szanse przetrwać.

Ile osób potrzeba żeby sparaliżować pracę jednego z większych międzynarodowych węzłów kolejowych? W Syrii udało się nam to zrobić w dwie dorosłe osoby z dzieckiem. W ciągu trzech godzin postawiliśmy na nogach całą obsługę dworcową, dostaliśmy przydzielonego pilnowacza, pod eskortą zostaliśmy doprowadzeni do wagonu. Ale chyba dopiero kiedy odjechaliśmy kolejarze z Allepo odetchnęli na dobre.
Dworzec kojarzy się nam z miejscem ruchliwym, żyjącym non-stop. Pasażerowie wchodzą i wychodzą, załatwiają swoje sprawy, ciągną walizki, paczki, bliscy czekają na podróżnych. W Indiach przyzwyczailiśmy się, że na dworcach się po prostu żyje, a ciągnące się w nieskończoność perony dały nam wyobrażenie o potędze hinduskiej kolei. Linia kolejowa w Syrii jest uboga, o czym wiedzieliśmy już wcześniej. Doskonałe drogi, rozbudowana sieć autobusów w zupełności wyczerpuje potrzeby Syryjczyków. Jeśli do tego dodać, że władze cały czas kontrolują przepływ ludności, (kupując bilety obywatele się legitymują dowodem) to istniejący stan rzeczy zupełnie wystarcza.
Dworzec w Aleppo jest jednym z większych. Ma całe...dwa perony, jeden tunel między nimi, trzy tory. Na dworzec można wejść, po kontroli bagażu jak na lotnisku, tylko z: ważnym biletem, potwierdzonym u policjanta i podstemplowanym odpowiednimi pieczęciami, i tylko wówczas, kiedy pociąg ma odjechać. Siedzieć i się gapić nie wolno. Nie powinno się tego robić nawet w poczekalni, która ma wystarczającą liczbę miejsc dla pasażerów jednego pociągu. Nikt z pracowników dworca w Allepo nie był w stanie zrozumieć naszej potrzeby oglądania dworca, i potraktowano nas jak dywersantów. Zresztą perony są puste bo wejścia na nie z dworca są zamknięte elektromagnetycznymi zamkami które w asyście mundurowych są otwierane tylko w momencie wsiadania do podstawionego pociągu.

Trzy godziny rozmawialiśmy o pogodzie z panem w czarnym, gustownym garniturze. Nawet go polubiliśmy. Bardzo uprzejmie, aczkolwiek stanowczo, ściągnął nas z peronu i „zaopiekował” się nami na terenie dworca. Proponował kawę, herbatę i robił wszystko, byle nas zająć.
W odpowiednim czasie pod eskortą konduktora wsadzono nas do wagonu pierwszej klasy. Nie chcielibyśmy chyba jeździć niższymi, po tym co nas czekało w wersji VIP. Owszem, było więcej miejsca na nogi, wagon był sprzątany (najpierw szedł pan z butelką typu „Ludwik” i posikiwał zygzakiem podłogę i czasem bagaże podróżnych na niej stojące, a po jakimś kwadransie przejeżdżał ją mopem. W między czasie na tę podłogę syryjskie matki wylewały niedopite mleko), i były duże okna, ale tak brudne i nieotwierane, że nie było jak przez nie wyglądać. Wagon przeżarty przez rdzę pojękiwał cicho na torach. A najdziwniejsze – pasażerowie siedzieli w nim tyłem do kierunku jazdy. Syryjskie linie kolejowe do pięt nie dorastają „królewskim” kolejom indyjskim. I już nas nie dziwi pytanie jednego z współpasażerów, czy gdziekolwiek na świecie widzieliśmy gorsze pociągi.

Nasza urokliwa, niezapomniana podróż dobiegła końca. Rzeczywiście – wrażenia niesamowite. Pociąg mijał położone w dolinach miasteczka, przecinał góry tunelami, pędził przez położone w zupełnym bezludziu wiadukty. Słyszeliśmy to na własne uszy, bo widzieć wiele nie mogliśmy. Opuściliśmy dworzec w Aleppo dopiero koło czwartej. Po pierwszej godzinie z niemal czterech, jakie mieliśmy spędzić w pociągu, zapadły zupełne ciemności. Obłędnie żółty i okrągły księżyc pojawiając się raz z jednej raz z drugiej strony wagonu pokazywał nam jak meandrujemy przez góry Dżabal an-Nusajrijja, a żółte, niebieskie i zielone światełka, jak na wielkiej choince, pokazywały nam skalę mijanych miejscowości.

Latakia jest głośna, portowa, tłoczna. Nowoczesność jest tu obojętna. Hotele – koszmarne. Wytrzymaliśmy jedną noc. Rankiem uciekliśmy do podmiejskiego nadmorskiego kurortu, gdzie wynajęliśmy dom nad samiusieńkim morzem. Nie ma tu nic oprócz nas, morza, i może pięćdziesięciu innych turystów, tyle że syryjskich. Koniec sezonu i fale działają kojąco po przeżyciach kilkudziesięciu ostatnich godzin.