niedziela, 28 listopada 2010

Ostatnia wyprawa


Nie tylko Max nie wygląda na swój wiek w Syrii. Taksówkarze dopytujący się Alexa o żonę kręcą tylko głowami, kiedy słyszą ile mam lat. Nie chcą uwierzyć. Nic dziwnego, ich siostry, matki, żony wyszły za mąż koło dwudziestki. Zaraz potem zaczęły maraton porodowy – czworo, pięcioro dzieci to standard, siedmioro też nikogo nie dziwi. Jeśli dodać do tego uciążliwy klimat i trudy życia w Syrii to nawet kilka lat stresów nie jest w stanie człowieka tak zniszczyć. Syryjczycy bardzo szybko się starzeją. Krótko trwa ich dzieciństwo, a młodość szybko przechodzi w dojrzałość. Nie znam statystyk, ale po ilości wypalanych przez nich papierosów sądzę, że długo nie żyją.

Tym razem w ramach okupowania okolic lotniska, czyli kolejnego dnia w Damaszku, pojechaliśmy do Bosry. Zaledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od stolicy a świat wygląda zupełnie inaczej. Zamiast kamienistej pustyni tonącej w beżach, czekoladowo-ruda gleba. Góry zostawiliśmy za sobą po pół godziny jazdy i wjechaliśmy na wielką równinę. Po raz pierwszy zobaczyliśmy regularne pola, zaorane starannie, sady, olbrzymie stada owiec pasące się na pastwiskach. Domy w tej części kraju są mniejsze, parterowe, choć często na palach. Mają duże ganki pomalowane w jaskrawe kolory. Drogi są węższe i dużo częściej można na nich spotkać motocykle.
W środku tego wszystkiego leży Bosra – bazaltowe ruiny miasta z potężnym teatrem (jednym z największych w całym Imperium Romanum), który był w stanie pomieścić do dwunastu tysięcy widzów, a wystawiano w nim prawdziwe tragedie, w których po długich okresach prób bohater ginął na scenie w jak najbardziej rzeczywisty sposób.
Teatr jest olbrzymi. Po wejściu na 37 rząd widowni przykleiłam się do ściany i bałam ruszyć. Żadnych barierek, tylko strome schody i rzędy siedzeń tak mniej więcej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Jeszcze gorzej czuł się Alex, bo to on zajmował się Maxem, który nic sobie nie robił z niebezpieczeństwa.
Trochę nie miał czasu na lęki, bo dziś robił za prawdziwą gwiazdę. Na scenie teatru w Bosrze ustawiła się długa kolejka fanów z fantami w ręku, żeby zapłacić nimi za fotografię z naszym synem. Łaskawie zezwalaliśmy. Nawet na mnie skapnęło nieco splendoru, jako matce bohatera – kto nie zyskał uznania Maxa chciał sobie strzelić zdjęcie ze mną. Alex, jako że wygląda jak autochton, nie miał przy nas szans.

W ogóle, to nie był dzień Alexa. Ja swój kryzys miałam w Latakii a on przezywa go teraz, w Damaszku. Mąż od rana był niepozbierany. Razem z Maxem leniuchowali w łóżku do późna oglądając bajeczki. O Bosrze nawet słychać nie chciał, bo daleko, za drogo, bo piątek, święto. Jak już siłą udało się go wyciągnąć z hotelu, to padł ofiarą taksówkowego oszusta, który wciskał mu kit, że w piątek żadne autobusy nie chodzą, że owszem, do Bosry to on nas za sto dwadzieścia dolarów zawieść może, a jak zaczęłam protestować to wysadził nas gdzieś w mieście twierdząc że to opustoszały dworzec. Alex wolał uwierzyć taksówkarzowi niż własnej żonie, więc poniósł zasłużona karę skrzywdzonego oszukanego.

Jeśli chodzi o taksówkarzy, hotelarzy, specjalistów od rozrywek turystycznych to zawsze warto pamiętać o specyficznym języku używanym przy tej okazji. Wygląda to mniej więcej tak: oferent, np. Sprzedawca Prawdziwych Antyków (czytaj sprzedawca pamiątkowego shitu) oferuje nam „autentyczne, jedyne prawdziwe” monety z czasów rzymskich. My jako turyści powinniśmy oglądać je z wielkim zainteresowaniem, zapominając o rozsądku, jakim frajerem musiałby być sprzedawca oryginalnych monet oddając nam je za bezcen ok. 200 syp. Staramy się nie zauważyć świeżych śladów po odlewie monet i szlifowaniu na współczesnej maszynie oraz kiepskiej jakości patynowania. Czasem zdarza się turysta nie grający fair – Alex, który dokonuje zdemaskowania oszusta wytykając mu fałszerstwo. Wytrawny sprzedawca nie da się zbić z tropu. Z niezmąconym spokojem, czasem wręcz z uznaniem, gratuluje Alexowi oka i wciąga malutki pakunek „nie dla turystów” z nieco lepiej przygotowanymi fałszywkami w cenie – arabic price . Do dobrego tonu należy monety obejrzeć, pozachwycać się po czym uprzejmie odmówić tłumacząc, że nie ma się pieniędzy. Zadowolony sprzedawca powinien jeszcze spróbować się targować, ale już bez przekonania, po czym pożegnać się wylewnie z kulturalnym potencjalnym kupcem. Alex uwielbia takie sytuacje.

Powrót z Bosry to znów przygody. Taksówkarz chce nas zabrać za podwójną cenę, z której bardzo szybko schodzi. Po tym jak wsiadamy dosiada się z przodu drugi facet, wielki jak niedźwiedź i zaczyna się rajd, teoretycznie w stronę Damaszku. Ale obaj panowie dziwni jacyś, zadają nietypowe pytania, są dość nerwowi. Samochód to pędzi do przodu, to się cofa, kluczy – generalnie jest nie fajnie, ale mąż znów nie słuchał żony, tylko lazł w co mu podtykali. W kulminacyjnym momencie, po brawurowym cofaniu na zjeździe na autostradę, przytrzymując uchylające się drzwi panowie skręcają w ciemny zaułek który na szczęście jest tylko na lewo prowadzoną stacją benzynową.
Przygoda kończy się niewinnie – panowie nie najlepiej znają Damaszek, bo są nie tutejsi. To uchodźcy z Palestyny, jakich najwyraźniej tutaj nie brakuje. W konflikcie palestyńsko-izraelskim Syria staje oczywiście po stronie Palestyńczyków wspierając ich ten lub inny sposób. W Damaszku jest nawet rozkręcana turystyka palestyńska. Za jedyne 2500 tys. syp można się wybrać do strefy zdemilitaryzowanej żeby zobaczyć, co wojska izraelskie zrobiły z meczetami, szpitalami i szkołami.

Do wyjazdu zostały nam w zasadzie dwa dni, które zamierzamy spędzić w Damaszku. Zaczęliśmy powoli przygotowywać Maxa do powrotu. Ze zrozumieniem wysłuchał naszych najbliższych planów, szczególnie spodobał mu się motyw kupienia nowej zabawki na drogę. Ale najbardziej ucieszył się ze spotkania z rodziną. Dwa razy kazał sobie powtarzać kogo spotka po powrocie. W dodatku, najwyraźniej zmotywowany moimi uwagami, że babcia się zapłacze jak go zobaczy, Max od trzech dni zaczął jeść. Każdego dnia wpycha w siebie coraz więcej, więc jest szansa, że dziecko przywieziemy w miarę w normalnym stanie.

I na koniec uwaga, jaka pojawiła się po rozmowach z innymi turystami. Z Syrią jest taki problem, że jest za droga na tanią turystykę, a na drogą nie ma wystarczającego zaplecza. Ceny podane w przewodnikach są często nieadekwatne do rzeczywistości, a oferowany standard odbiega od oczekiwań ludzi z zachodu. Syryjczycy zresztą nawet nie za bardzo czekają na zachodnich turystów, zwykle preferujących low-costowe podróżowanie, albo przyzwyczajonych do znanych im standardów kilku gwiazdkowych.

Nasi gospodarze przyznawali sami, że czekają na zamożnych Saudyjczyków, albo niewymagających przybyszów z Libanu czy Jordanii. I póki Syria tego nie zmieni nadal będzie marginalnie traktowana jako ewentualny kierunek wyjazdów dla mieszkańców Europy czy Ameryk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz