niedziela, 28 listopada 2010

Boska Malula


Są takie chwile w życiu, kiedy śmiem wątpić w inteligencję, a przynajmniej wyobraźnię mojego męża. Przemierzając Syrię z Maxem dzielimy się: jedno ma dziecko, drugie fotografuje. Zwykle prowadzi to z dzieckiem, choć czasami fotograf też ma prawo wyboru.
- Za tą kobietą w czarnym – krzyczy z odległości dziesięciu metrów mąż do mnie, Maxa i wózka. Wokół tłum, hałas, chaos. Równie dobrze mógłby wrzeszczeć: za żółtą taksówką! - w Nowym Jorku, za tą dziewczyną w sari – w Dheli, czy za facetem z czarnym parasolem – jakich podejrzewam obecnie tysiące jest w Warszawie. Kobiet w czarnym jest tu mnóstwo (powiedziałabym, że jak psów, ale psy to od przylotu widziałam zaledwie cztery), w zasadzie to takie małe czarne dziury, u których czasami nawet oczu nie widać, bo welon wkładają, a i dłonie chowają za rękawiczkami. Więc gdzie mam skręcić?!

Drugi dzień drugiego dnia w Damaszku i znów przyjemne zaskoczenie. Z powodów oszczędności i zmęczenia podróżami samochodowymi (o czym dalej) przemieszaliśmy się dziś po mieście zupełnie na własną rękę i na duże odległości. Mniej więcej jakby przejść z Żoliborza na Mokotów. Trafiliśmy do Damaszku z lat 30-40, wczesnego modernizmu, jaki znamy głównie z czarno białych filmów z Eugeniuszem Bodo. Nie była to ani ruchliwa, zaśmiecona i wiekowa starówka z naszych pierwszych odwiedzin w stolicy Syrii ani też nowoczesne city. Przechadzaliśmy się czyściutkimi uliczkami, pięknie zadrzewionymi, przypominające skrzyżowanie Saskiej Kępy ze starym Mokotowem. Cicho, kulturalnie, uczynni Syryjczycy otworzyli nam sklep tylko dlatego, że Alex był spragniony. Jedno z przyjemniejszych popołudni naszej wyprawy.

Był tylko jeden minus – za nic nie pasowaliśmy do otoczenia. Mijali nas eleganccy ludzie w mniej lub bardziej tradycyjnych strojach, czyściutcy, świeży, pachnący. A my właśnie wysiedliśmy z mini-busa w którym jechaliśmy przez ostatnią godzinę w ponad dwadzieścia osób, zajmując razem z Maxem, wózkiem i małym plecakiem dwa malutkie miejsca. Zapomnieliśmy że mamy nogi. Wojskowe buciory, bojówki, całodzienne koszulki mieliśmy utytłane w pyle i zalane sokiem. Bynajmniej nie wracaliśmy z pustynni, a z wycieczki do sanktuariów św. Tekli i św. Sergiusza w Maluli.
Wiedzieliśmy, że w położonej wśród gór Maluli będzie trochę chodzenia, ale nie przypuszczaliśmy że trafimy do fantastycznego kanionu, który przez godzinę prowadził nas z jednej świątyni do drugiej. Max wył ze szczęścia. Pro forma staraliśmy się go wyciszyć i otrzepać przed wejściem do kościołów (św. Sergiusz jest jednym z najstarszych konwentów chrześcijańskich na świecie, i jeśliby wyciągać wnioski z wielkości drzwi dopasowanych do wyznawców, to nieźle nam ludzkość podrosła), ale niewiele to dawało oprócz tworzenia wielkiej chmury pyłu. Max po skałach wdrapywał się a potem się z nich sturliwał, zjeżdżał, zeskakiwał. Z trudem i z użyciem siły udało nam się go odciągnąć. Żeby nie było: nie on jeden. Syryjczycy, których spotykaliśmy po drodze również wyglądali jakby się w mące wytarzali.

Sama Malula jest również przyjemna. Biało-niebieskie ściany domów doklejonych do skał, stające jedne na drugich. I koty, chyba najbardziej bezczelne od dotychczas spotykanych. Tym razem Alexowi nie udało się mnie odciągnąć i wygłaskałam trzy kolorową kotkę. Z kotami u Syryjczyków jak z dziećmi – dużo mniejsze niż w Polsce. Max jest przez Syryjczyków typowany na 4-5 lat!

Nie wiem, kiedy uda mi się opublikować kolejne informacje. Alex, najprawdopodobniej dlatego, że jest mu zbyt dobrze, zaczął się martwić o finanse i wprowadza drakońskie oszczędności. Zauważyliśmy, że w podróży z dzieckiem zawsze jedno się martwi – jak mi jest dobrze, to Alexowi robią się zmarszczki i odwrotnie. W każdym razie kolejny list będzie najpóźniej w niedzielę, w dzień przed naszym powrotem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz