czwartek, 25 listopada 2010

Spacerkiem po Hamie


Szczęście jest plastikowe we wszystkich kolorach tęczy. Przynajmniej szczęście Maxa. Na swojej syryjskiej drodze spotkał kolejne marzenie – mini kolejkę z torami. Biedak do tej pory nie może się pozbierać od nadmiaru wrażeń. Najchętniej by tylko na swój skarb patrzył i go pilnował.

Wyjazd z dzieckiem do Syrii to jak podróż do Niemiec po samochód w latach dziewięćdziesiątych – wszędzie pełno obiektów westchnień w dodatku w dostępnej cenie. Na każdym kroku sklep z zabawkami, cukiernia, wata cukrowa, słodycze, wesołe miasteczka. Pamiętacie jak Pinokio pojechał do krainy chłopców? Tu też wszystko jest możliwe. Dzieci jest pełno. Ganiają całymi stadami, ciągną się po cztery-siedem sztuk za matkami, siedzą na kolanach ojców w restauracjach. Z racji specyfiki naszego wyjazdu Syrię oglądamy przez pryzmat Maxa. Pierwsze kontakty są kontaktami z dziećmi, odwiedzamy miejsca gdzie dzieci możemy spotkać.
W Hamie wdrapaliśmy się na wzgórze cytadeli, by spędzić tam godzinę na placu zabaw. Przez czas kiedy Max się bawił my mogliśmy uprawiać bez przeszkód obrzydliwe podglądactwo. Trochę jest tak, że dziecko daje nam glejt na bycie z Syryjczykami jak równy z równym. Wchodzimy bezkarnie w ich życie, bo każdy chce dotknąć, potrzymać na rękach, obdarować Maxa. Po przejściu przez miasto mam kieszenie pełne podarków, zwykle słodkości, które syn lojalnie oddaje mamie po otrzymaniu od miłych panów i pań.
Różnica między wyjazdem do Syrii a zwiedzaniem Syrii. Bez Maxa pewnie bardziej intensywnie byśmy „zaliczali” atrakcje turystyczne, z Maxem czasami sobie odpuszczamy na rzecz próby życia „normalnie”.

Alex cały czas jest brany za Syryjczyka. W Hamie, gdyby nie nasze „irackie” (jak nazywają je Syryjczycy) ubrania moglibyśmy spokojnie wtopić się w tłum. Turystów tu niewielu, więc się ich nie spodziewa a mieszkańcy często bywają wręcz biali. Alex twierdzi, że to miejsce byłoby idealne żeby się schować przed światem. Labirynt uliczek, meandrująca rzeka (koszmarnie brudna) z malowniczymi noirami, stosunkowo względnie czysto jak na syryjskie miasta i jak na Syrię – bardzo zielono. Miejska zieleń jest porównywalna do zieleni na Ursynowie, więc bywa naprawdę miło.
Hama zarówno w dzień jak i w nocy urzeka. Czego byśmy nie robili, nie wadzimy nikomu. Cały wieczór rozstawialiśmy się ze statywem w centralnych miejscach miasta i ani razu nie mielismy z tym problemów. Ba, nawet nie towarzyszył nam wianuszek gapiów. Tylko czasami jakieś dziewczęta zatrzymywały się żeby zajrzeć do wózka Maxa. Gratulujemy Hamom? Hamijczykom? - zastanawiam się jaka forma byłaby poprawna – życia w mieście. Jednak ich zdaniem nie ma czego. Miasto jest zabytkowe, owszem, ale rząd nie inwestuje w Hamę, nie troszczy się o nich. Czują się tutaj odsunięci od „modern live”.

Ludzie są tutaj bardzo otwarci. Alex wchodzi do każdego warsztatu, na każde podwórze, gdzie jest serdecznie witany, a gospodarze chętnie mu pozują. Ze mną nieco gorzej. Z jednej strony jestem traktowana jako kobieta, bo mężatka i to z dzieckiem (rzadka rzecz wśród turystów, bo zwykle pytają czy jestem „friend” Alexa, jakby Maxa nie widzieli), ale jako kobieta mam swoje miejsce. Powiedzmy szczerze – jestem uprzejmie przeźroczysta. Alex też się w to wpasowuje, kiedy nas przedstawia: Ismi Alex, bibi Max, zaudżati Barbara. Alex z nimi rozmawia, Alex zamawia, targuje się, kupuje, itd. A my z Maxem witamy się z kobietami i dziećmi. I ciągłe pytania: jak to, macie tylko jedno dziecko? I jesteście szczęśliwi? (tu normą jest 5-7 dzieci). Rodzina jest najważniejsza.

Max, z którym bywały problemy towarzyskie w Polsce, tu funkcjonuje wspaniale. Daje się brać na ręce obcym ludziom, z dziećmi chętnie się bawi, chyba, z jakaś miejscowa dziecięca atrakcja bardzo mu się spodoba, to nikogo nie dopuści. Dziś, gubiąc się w uliczkach Hamy, trafiliśmy do szkoły. Dzieci natychmiast porwały nam syna do gry w piłkę, częstowały go słonecznikiem i nosiły, jak lalkę, na rękach. Puszczaliśmy go po dziedzińcu w zasięgu wzroku, bo i tak zaraz był przez kogoś przynoszony. Kiedy wyciągnęliśmy aparat zaczęły z nami fotografować, aż skończyło się na wspólnym pamiątkowym zdjęciu. Żadnych roszczeń ani pretensji – wszystkim było bardzo miło. Na koniec pojawił się pan z lokalnego krafthandmejdu i zaprosił do sklepu i warsztatów. Poszliśmy, obejrzeliśmy, nic nie kupiliśmy a i tak serdecznie się pożegnaliśmy. Jest dobrze.
Synek tak przyzwyczaił się do lokalnych czułości, że kilka razy dziennie wpada w „trans papieski”. Czy ktoś nas mija, czy ulica jest pusta – bez różnicy – Max ze swojego maklarenowego rydwanu rozdaje na prawo i lewo całusy i macha. Wykapany Benedykt.

I Alexa słów parę o jedzeniu:

Przez kilka dni opuściliśmy tę rubrykę i winni jesteśmy nadrobienie zaległości.
W Palmyrze otoczonej w promieniu kilkuset kilometrów piaskami jedzenie jest drogie, i jest go raczej mało w sensie wielkości porcji – w ogóle w Syrii większość dań opisywana jest w menu jako np. 200g, 100g itd. Odpowiada to naszym fastfoodom na dworcach. W każdym razie po rozkoszach podniebienia serwowanych przez eksbankiera w Tartusie, tu wśród ruin poznaliśmy jedzenie beduinskie i się w nim rozsmakowaliśmy. Do tej pory zgodnie z przewodnikami i stanem faktycznym kuchnia syryjska była tłusta, smażona, ciężkostrawna. Beduini raczej nie mają takich możliwości kuchennych więc potrawy są gotowane. Podawane są w niedużych rondelkach, glinianych garnczkach, metalowych półmiskach. Jedliśmy pyszny Muttaban (?), Kaj, Arabic Food i India Kebab – wreszcie był pyszny ryż, wywar z kurczaka, z dużymi kawałkami kurczaka z gotowanymi ziemniakami i czerwonymi kwiatami – chyba...

W Palmyrze zorganizowaliśmy też sobie normalne śniadania – nabyliśmy w sklepie i u sprzedawcy warzyw pomidory, jogurt, pomarańcze, jabłka, i plackowaty chleb – było zdrowo i pysznie.

Przemieszczenie się do Hamy to zmiana żywienia z porcji 200g na normalne posiłki. Na suku widać masę warzyw – cukinie, bakłażany, pomidory, różne papryki i oliwki – sprzedawane w małych sklepikach z wielkich mis a tuż obok apetyczne białe sery moczące się w zalewach, wszystko przetykane starannie spreparowanym mięsem wiszącym na hakach i masą bardzo czystych podrobów. Dodajmy że suk jest zawsze kryty dachem, i cały kamienny, często spłukiwany wodą – nie ma tu much jest chłodno, i co rzuca się w nozdrza, nic nie śmierdzi. Do tego są sprzedawcy ryb, które czasem im wyskakują na chodnik.

Stołujemy się w maleńkiej Al Baroudi Restaurant. Jest to lokal odwiedzany przez liczne rodziny, o stolik trudno. Dla nas jest to również pierwsza restauracyjka gdzie czekamy na jedzenie – czasem nawet długo. Środek lokalu zajmuje wielka metalowa kasa pancerna z kranikiem z której polewana jest zimna woda do picia – dla nas jako turystów bez pytania jest oczywiście butelkowana. Porcje są ogromne poprzedzone wielką tacą tradycyjnych przystawek – hummusu (zupełnie, ale to zupełnie inaczej smakującego niż to sobie wyobrażaliśmy), jogurtów, marynat itd. Jak do tej pory skosztowaliśmy shoarmy, chicken'a i chicken nuggets, oraz spicy rice. Dodajmy że chicken to porcja na oko ok. 1 kg mięsa – trudna do zjedzenia na dwie osoby, chyba że jest się bardzo głodną Basią.

Po obfitym posiłku przechodzimy do następnej witryny – sklepu czekoladowego. Jest ich pełno w całym mieście, i generalnie w całym kraju. Od progu powala zapach mielonych kaw – tureckiej, arabskiej, i innych, boki sklepu od podłogi do sufitu to szklane pojemniki wypełnione czekoladkami, cukierkami, orzechami, kandyzowanymi cosiami – jednym słowem bajkowa kraina. Na nieśmiałe pytanie o czekoladę z orzechami dostaliśmy do wyboru ok. 1,5m ściany. Wybór był trudny więc starą metodą poprosiliśmy o woreczek i po dwie każdego rodzaju poprosimy...

Upp... Kiedy dziś spotkaliśmy sprzedawcę i przyznaliśmy się że wszystkie spróbowaliśmy grzecznościowo spytał się nas czy się dobrze czujemy...

Ale przecież nieduży worek czekoladek nie może zaszkodzić jeśli spożywa się je z umiarem. Może natomiast dorosłego Europejczyka powalić nieduży syryjski naleśnik ale o tym innym razem, jak trauma minie...

1 komentarz:

  1. Rozmarzyłam się kulinarnie ....
    Nie, "nie może szkodzić, gdy się nie przebiera miarki" ;).

    OdpowiedzUsuń