niedziela, 14 listopada 2010

Starter po raz kolejny


Jako że były problemy z poprzednim wpisem przez syryjskie robaczki - repeta plus foto

W mgnieniu oka
Oszołomieni, zmęczeni ale „u siebie” - tak krótko można by określić dzisiejszy dzień. Trudno nawet podjąć decyzję o czym pisać. Jadąc z lotniska pod Damaszkiem do miasta wciśnięta między opatulonego Maxa, który siedział pod klimatyzacją a Alexem umierającym z gorąca od strony korytarza myślałam, jak tu ugryźć temat, żeby Wam przybliżyć nasze przygody. Będzie pokaz slajdów (nie zrobiliśmy dziś w zasadzie ani jednego zdjęcia) poprzedzony peanem na cześć naszego syna, który w zasadzie jako jedyny z naszej trójki zachował zimną krew. Ale będzie dobrze – lecąc do Damaszku przefrunęliśmy pod tęczą!

Wyjazd z dzieckiem był naszym marzeniem i w zasadzie jedynym sposobem na połączenie tego co było kiedyś z tym co jest teraz. Chojraczyliśmy strasznie, co to nie my. Ja wysiadłam w noc poprzedzającą wyjazd, którą spędziłam na wyobrażaniu sobie koszmarnych sytuacji na jakie być może wystawiliśmy syna. Sztywna broda i mdłości jak przed maturą. Rano przeszło na rzecz absolutnego opanowania i stanu zen. I dobrze, bo mój absolutnie opanowany i spokojny mąż jasno patrzący w przyszłość dostał napadu rodzicielstwa i trząsł się jak galareta: spóźnimy się, jak to będzie, co z samolotem, jak na miejscu – aż przykro było patrzeć.
Max wstał jak skowronek o piątej, wykąpał się, ubrał, pobawił i zaczął nas popędzać że bagaże czekają. Żadnych scen, zero fochów.
Na lotnisku, kiedy Alex nerwowo przechodził kontrole, ogarniał sprzęt i snuł czarnowidztwo, a ja usiłowałam nie spać na stojąco, Max bawił się na placu zabaw i podziwiał samoloty za szybą.
W samolocie grzecznie się z wszystkimi witał, pozwalał zaczepiać i dotykać (uwaga!!!!-mój niedotykalski syn grzecznie daje się obcałowywać i głaskać Syryjczykom!). Pasy nie stanowią żadnego problemu – posłusznie, a nawet ochoczo je zapinał. A ponieważ mieliśmy szczęście mógł siedzieć dumny jak paw sam na własnym fotelu, choć nie za długo, bo z mamy kolan więcej widać. O mało nie dostaliśmy zawału, kiedy w Warszawie okazało się już po zapięciu pasów, że postoimy bo pogoda straszna. Spodziewaliśmy się dzikich wrzasków, wyrywania z fotela z fotelem włącznie. Nerwowo pytałam Alexa ile jeszcze do odlotu, kiedy Maxiul słodko przeglądał zdjęcia rodzinne i katalogi. Oba starty przespał – zasypiał jak tylko samolot zaczynał kołować. Spał koło godziny po czym z zainteresowaniem przyglądał się temu co za oknem i w samolocie. Przy trzygodzinnym odcinku Wiedeń-Damaszek zaczął pod koniec wymiękać, ale spacyfikowaliśmy go bajką i spacerem do toalety. Lądowania na trzeźwo z radością oglądania nowego świata. Jak zobaczył Syrię z góry to go zatkało. Nas też, bo szukaliśmy jakiegokolwiek miasta a tu piach po horyzont, ale o tym później. Jak się odblokował to zaczął tokować z wrażenia. A już najbardziej nas rozłożył zupełną odpornością na warunki lotu, który w obu przypadkach do komfortowych nie należał. Trzęsło i szarpało a Max wtedy uderzał się w nóżki albo podskakiwał i wołał hophop. Kiedy my zwijaliśmy się przez zmiany z ciśnieniem on zdawał się nic nie odczuwać. Grzecznie czekał aż wszyscy wysiądą z samolotu i żegnał personel pokładu...Podmienili mi dziecko!
Co do higieny: jak tylko dotknął ziemi syryjskiej pocałował ją. Dalej było tylko gorzej....

Co do Syrii:
Tak jak pisałam na wstępie – absolutnie jesteśmy oczarowani. Zacznę od porównania: każdemu kto był w Indiach Syria się spodoba. Kogo Syria zniechęci, ten od półwyspu Indyjskiego powinien trzymać się z daleka. Przepraszam za porównanie, ale jest nam ono najbliższe. Syryjska Republika Arabska to takie skrzyżowanie obrazków z Iraku z klimatem Indii. Dodam tylko, że jak na razie Syrii z czasów Wielkiej Syrii czy krzyżowców nie zdążyliśmy zobaczyć. Nasza Syria jest popielata i, mimo swych niewielkich kształtów, niezwykle rozlana. Horyzont niknie gdzieś daleko z rzadka poprzebijany górami. Duże są i samotne. Wszystko leniwie stoi – od lotniskowej skarpety w biało-czerwone pasy, która wiatru to chyba nigdy nie widziała (dodam – 28 st. w cieniu), przez rzędy podniebnej flotylli syryjskiej, zakurzonej i wyraźnie znudzonej, leniwie snujących się pasażerów wracających do domu aż po gnuśną muchę, która postanowiła podróżować na Maxiu. Młody był zachwycony bo ganiał ją palcem i nadążał!
Kolorów Indii ani śladów. Hinduskiej histerii, drobnego pośpiechu, naganiactwa nie ma. Po przejściu przez lotnisko i przystanek autobusowy czułam się wręcz zrelaksowana. Jest bosko – spokój, monotonne dźwięki, nikt z nikim nie dyskutuje za pomocą klaksonu, przez ulice przechodzimy bez problemu, nikt nas nie zamęcza. Co najwyżej zapytaj skąd Alex jest, bo taki „swój”, jak ma na imię Max i że Barbara to arabskie imię. Żadnego dociekania, wymiany adresów, historii wyciskających łzy z oczu o dzieciach, co je trzeba utrzymywać. Jak na razie Syryjczycy to naród sympatyczny ale zdystansowany, nieśpieszny i konkretny. Tylko w normalnych językach nie rozmawia, co przyprawia nas o ból głowy. Jak już nawet znajdzie się kogoś kto twierdzi, że zna angielski to okazuje się, że na poziomie przedszkolaka. Dramat. Alex po arabsku zagaduje – i to, jak się okazało błąd, bo oni zachęceni zaczynają klachać po swojemu a my nic. Płacimy za to frycowe, jak to zwykle bywa na początku, tym bardziej, że przez opieszałość wizową ani hotelu nie zabukowaliśmy ani też zbytnio się nie przygotowaliśmy. Boli, oj, boli jak na nasz plecakowy budżet.
Mimo że my ociekamy potem Syryjczycy mają tu jesień i w te upały obnoszą się w kurtkach. Panie albo klasycznie chowają swe wdzięki pod czarnymi sukniami (wystawiając na widok jedynie odjazdowe buty od srebrno-różowych trampek, po boskie szpilki) , albo wyglądają jak miss wioskowych imprez w wersji: czarne włosy, mini, opięta skóra gdzie się da i makijaż, który mógłby regulować ruch w mieście. Panowie w galabijach, ale nie obsesyjnie, zarośnieci, nie narzucający się, obojętni (choć Alex mnie cały czas strofuje, że się gapią) na obcych.
Nie ukrywajmy – jest syf. Ale nie indyjski, mimo że słodko-brudny zapach unosi się w powietrzu. W pokojach, restauracjach, autokarach jest czysto. Ale Syryjczykom nie przeszkadzają śmieci – ba, chyba wręcz je lubią, bo jak inaczej wytłumaczyć widok wielu rodzin piknikujących na rozkładanych krzesełkach, na dywanach, kocykach, samochodowych maskach z fajkami wodnymi i grillem przy drogach szybkiego ruchu tonących w śmieciach? Nasza gdańska to dla nich byłby szczyt rekreacyjnej rozkoszy. Najwidoczniej śmieci nie widzą, a przy najmniej nie uznają ich za nieczyste.
Nam się mimo wszystko tu podoba, i choć dziś mieliśmy chwile zwątpienia, cieszymy się na kolejne dni.


Mądre rady na przyszłość:
koniecznie pakiet zdjęć rodzinnych ku rozrywce dziecka, bezpieczeństwie i sposobie na tubylców
żadnych zabawek podczas przekraczania kontroli i geatów
małych figurek nigdy nie za mało
odtwarzacz dvd/netbook przyjacielem każdego podróżującego rodzica
Maclaren jest cudowny jako pojazd w dalekiej podróży beznadziejny jako muł
koniecznie pakiety do przewijania u każdego rodzica
super rozwiązanie na podróżne czekanie – małe katalogi np. duplo, albo playmobil zbawi setkami maleńkich historyjek. Mała rzecz a cieszy
do samolotu obowiązkowo kocyk
w kraju gdzie nic nie rozumiesz w sensie cen i napisów konieczny mały kalkulator


Uwagi:
dyskryminacja nie tylko ma barwy biało-czerwone. Na lotnisku w Wiedniu przewijak jest tylko w damskiej toalecie
dla arabów w samolocie rejsowym nie ma filmu z procedur bezpieczeństwa ale są filmy z półnagimi surferkami

Dziś jedliśmy:

Dwie kanapki kupione na Okęciu za 33zł (!).
Muffinki czekoladowe lepko sypkie – mistrzostwo świata w wydaniu LOT-u wszyscy byli ubrudzeni.
Danie ciepłe Austriackich linii lotniczych – czyli... gołąbki na osobno, (jak zauważyła Basia gołąbki w samolocie) w małym opakowaniu starannie podzielona kapusta, wyrób mielonopodobny o smaku trocin, i kartoflane paskudztwo, całość popita przepisową plastikową filiżanką wody.
W Damaszku po wymianie pieniędzy u cinkciarza wskazanego za pośrednictwem zamiatacza przez policję w bramie (historia do opowieści), zjedliśmy ucztę -
I tak Max spałaszował talerz frytek, my zjedliśmy Kebab Aleppo, Sałatki i Marynowane Pyszności i Steka – za całość zapłacił z palpitacjami Alex 1000 funtów syryjskich
Max w drodze do hotelu zapoznał się z pierwszym bananem nie pochodzącym z tesco
Wieczorem popiliśmy garść leków herbatą grzaną grzałką na lodówce co to ją mamy w pokoju i Alex z rozpaczy po obiedzie zjadł resztkę zdechłej kanapki i rozpapraną po Basi torebce czekoladkę

Przepraszam za chaos, ale czasu jest mało, a wrażeń wiele. Alex robi nocne zdjęcia rozświetlonego Damaszku, Max chrapie, a ja, pogryziona przez komary (nikt tu nie widział komarów ale mnie pogryzły!) idę spać.
Do zobaczenia wkrótce!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz