czwartek, 18 listopada 2010

Lans na piasku


Czwartek był dla nas dniem absolutnego lenia. Zamiast wczesno-porannego marszu było przedpołudniowe snucie się w kierunku ruin. W starożytnej świątyni pogrzebowej rozłożyliśmy się ze śniadaniem. Widoki niezapomniane, zwłaszcza min odwiedzających nas turystów. To było pierwsze śniadanie od wyjazdu z Warszawy.
Co by zostać w klimacie funeralnym podreptaliśmy dalej na pobliską górę żeby w cieniu wież grobowych z widokiem na całą Palmirę przeczekać upał i wybawić syna.
Max w warunkach skalno-pustynnych funkcjonuje fenomenalnie. Znów wdrapywał się gdzie tylko mógł, przekopywał łopatką górę i usiłował wymontować kamienie z wież. Dla dobra bogactwa kulturowego Syrii – z marnym skutkiem. Zimno było pod grobowcami okrutnie, a wycieczki beduińskich gapiów zaczęły nas już nudzić więc stoczyliśmy się w dolinę i zapuściliśmy w miasto.
Najwyraźniej środy i czwartki to lokalny czas na wesela, bo od dwóch dni po mieście jeżdżą roztrąbione i kolorowe orszaki ślubne. W środę wieczorem pięć par szczęśliwych nowożeńców kilkakrotnie okrążało nasz hotel szczęśliwie położony przy głównej ulicy. Za samochodami ciągnęły motocykle i wielbłądy, a jadący weselnicy gwizdali po arabsku, krzyczeli i strzelali petardami. Zabawa ciągnęła się do późna w nocy.
Żeby dostosować się do lokalnego trybu życia usiłowaliśmy namówić Maxa na leżakowanie ale nie za bardzo nam wyszło. Skutek jest taki, że syn nam padł podczas nocnej sesji w ruinach. Ciekawe, kiedy się obudzi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz